[ Pobierz całość w formacie PDF ]
- A co ja jestem, budzik, nieśmiertelna pani? - Myślałam, że duchy... to znaczy demony... nie potrzebują snu. - Może i nie potrzebują - odparł Xemerius. - Ale po tak sutym posiłku drzemka na pewno dobrze robi. - Zmarszczył nos. - Podobnie jak tobie dobrze zrobiłby prysznic. Niestety, miał rację. Ponieważ wszyscy jeszcze spali (w końcu była sobota), mogłam zająć łazienkę na całą wieczność i zużyć ogromne ilości szamponu, żelu pod prysznic, pasty do zębów, mleczka do ciała i kremu przeciwzmarszczkowego mamy. - Niech zgadnę, życie jest piękne, a ty czujesz się, cha, cha, cha, jak nowo narodzona! - skomentował Xemerius, kiedy uśmiechnęłam się promiennie do swego odbicia w lustrze. - Właśnie tak! I wiesz co? Nagle zaczęłam patrzeć na życie zupełnie innymi oczami... Xemerius parsknął. - Pewnie ci się zdaje, że doznałaś objawienia, ale w rzeczywistości to tylko hormony. Dziś piejesz ze szczęścia, a jutro będziesz kompletnie załamana - powiedział. - Dziewczyno! To się nie skończy przez najbliższe dwadzieścia, trzydzieści lat. A potem gładko wejdziesz w menopauzę. Chociaż... może ty nie wejdziesz. Nieśmiertelna w kryzysie wieku średniego... to jakoś nie pasuje. Obdarzyłam go łagodnym uśmiechem. - Wiesz co, mały ponuraku, ty w ogóle... Dzwięk komórki przerwał mój wykład. Leslie pytała, o której się spotkamy, żeby posklejać kostiumy Marsjan na imprezę u Cynthii. Impreza! Nie mogłam uwierzyć, że miała do czegoś takiego głowę. - Wiesz, Les, zastanawiam się, czy w ogóle tam iść. Tyle się zdarzyło i... - Musisz iść. I pójdziesz. - Ton Leslie nie dopuszczał sprzeciwu. - Bo ja jeszcze wczoraj załatwiłam nam osoby towarzyszące i byłoby im naprawdę bardzo przykro. Westchnęłam. - Mam nadzieję, że nie zaangażowałaś znowu swojego ciapowatego kuzyna i jego pierdzącego przyjaciela, Leslie? - Przez moment miałam przed oczami potworny obraz nadymającego się worka na śmieci. - Ostatnim razem przysięgłaś, że już nigdy tego nie zrobisz. Chyba nie muszę ci przypominać czekoladowych całusków, które... - Masz mnie za głupią? Nigdy nie popełniam dwa razy tego samego błędu, przecież wiesz! - Zamilkła na chwilę. - W drodze do autobusu - mówiła dalej, pozornie obojętnym tonem - opowiedziałam Gideonowi o imprezie. I on się po prostu wprosił jako osoba towarzysząca. - Znów krótka pauza. -On i jego młodszy brat. I dlatego nie możesz się teraz wykręcić. - Les! Potrafiłam sobie wyobrazić, jak przebiegła ta rozmowa. Leslie była mistrzynią manipulacji. Prawdopodobnie Gideon w ogóle się nie zorientował, o co chodzi. - Pózniej mi podziękujesz. - Leslie zachichotała. - Teraz musimy się zastanowić nad kostiumami. Poprzyczepiałam już czułki do zielonego durszlaka, jako kapelusz wygląda super. Jak chcesz, to ci go dam. Westchnęłam. - Mój Boże. Naprawdę oczekujesz ode mnie, że na pierwszą oficjalną randkę z Gideonem pójdę w worku na śmieci i z durszlakiem na głowie? Leslie wahała się tylko przez chwilę. - To jest sztuka! I to zabawna! I nic nie kosztuje - dodała po chwili. - A poza tym on jest w ciebie tak wkręcony, że będzie mu wszystko jedno. Widziałam już, że potrzeba tu będzie nieco więcej wyrafinowania. - No dobra - zgodziłam się pozornie zrezygnowana. - Jeśli koniecznie chcesz, pójdziemy jako Marsjanie. Jesteś naprawdę spoko. Nawet trochę zazdroszczę, że ci wszystko jedno, czy Raphael uważa, że dziewczyny z czułkami i w sitkach na głowie są sexy. I zupełnie nie dbasz o to, że będziesz skrzypieć podczas tańca, a w dotyku będziesz jak... no właśnie jak worek na śmieci... z lekkim chemicznym zapachem... I że Charlotta w swoim kostiumie elfa będzie przepływać koło nas i robić głupie uwagi... Leslie milczała dokładnie przez trzy sekundy. - Tak, naprawdę mi to wi... - No przecież wiem. Gdyby nie to, zaproponowałabym, żeby madame Rossini nas przebrała. Pożyczyłaby nam wszystko, co ma zielonego: suknie z filmów z Grace Kelly i Audrey Hep-burn. Albo sukienki do charlestona z lat dwudziestych. Albo stroje balowe z... - No dobra, dobra - przerwała mi gwałtownie. - Poddałam się już przy Grace Kelly. Zapomnijmy o tych parszywych workach na śmieci. Myślisz, że ta twoja madame Rossini już wstała? - Jak wyglądam? - Mama okręciła się wokół własnej osi. Od kiedy odebrała przed południem telefon od pani Jen-kins, sekretarki Strażników, z prośbą, by towarzyszyła mi do Tempie, gdy będę udawać się na elapsję, zdążyła się już przebrać trzy razy. - Bardzo dobrze - odrzekłam, prawie na nią nie patrząc. Limuzyna mogła nadjechać w każdej chwili. Ciekawe, czy Gideon po mnie przyjedzie? A może będzie czekał w kwaterze głównej? Wczorajszy wieczór skończył się o wiele za szybko. Jest jeszcze tyle rzeczy, które musimy sobie powiedzieć. - Za pozwoleniem, to niebieskie bardziej mi się podobało -zauważył pan Bernhard, odkurzając ogromną miotłą ramy obrazów w holu. Mama natychmiast popędziła na górę. - Ależ ma pan rację, panie Bernhard. To jest za bardzo wymyślne. Zbyt eleganckie jak na sobotnie południe. Będzie sobie jeszcze wyobrażał nie wiadomo co. %7łe się specjalnie dla niego tak wystroiłam. Posłałam panu Bernhardowi pełne wyrzutu spojrzenie. - I czemu pan to zrobił? - Bo zapytała. - Brązowe oczy mrugnęły do mnie zza sowich okularów, a potem wyjrzał przez okno na korytarzu. -O, przyjechała limuzyna. Czy mam przekazać, że trochę się spózni? Bo do tego niebieskiego kostiumu nie ma odpowiednich butów. - Ja to zrobię. - Zarzuciłam torbę na ramię. - Do widzenia, panie Bernhard. I proszę mieć oko na już-pan-wie-kogo. - Oczywiście, panno Gwendolyn. Już-pani-wie-kto nawet się nie zbliży do już-pani-wie-czego. - Z niemal niedostrzegalnym uśmiechem powrócił do swoich zajęć. W limuzynie nie było Gideona. Był za to pan Marley, który otworzył mi drzwi. Jego okrągła jak księżyc w pełni twarz była równie zacięta jak przez wszystkie ostatnie dni. Może nawet odrobinę bardziej. Nie zareagował na moje entuzjastyczne: Jaki piękny wiosenny dzień!". - Gdzie jest pani Grace Shepherd? - zapytał zamiast tego. -Mam polecenie, by niezwłocznie dostarczyć ją do Tempie. - To brzmi tak, jakby chciał ją pan doprowadzić do sędziego śledczego - powiedziałam. Gdybym wiedziała, jak bliska byłam prawdy, wygłaszając tę uwagę, pewnie nie wsiadłabym do limuzyny w tak znakomitym humorze. W końcu mama była gotowa, a podróż do Tempie przebiegła szybko jak na londyńskie warunki. Staliśmy tylko w trzech korkach i już po pięćdziesięciu minutach byliśmy na miejscu, a ja znowu zadawałam sobie pytanie, dlaczego po prostu nie możemy pojechać metrem. Przed wejściem do kwatery głównej przywitał nas pan George. Zauważyłam, że spogląda poważniej niż zwykle i że jego uśmiech sprawia wrażenie wymuszonego. - Gwendolyn, pan Marley odprowadzi cię na dół na elapsję. Grace, jest pani oczekiwana w Smoczej Sali. [ Pobierz całość w formacie PDF ] |