[ Pobierz całość w formacie PDF ]

zaszlochał, czując wzbierające w sercu strach i wstręt.
Lily-yo nie była stworzona do płaczu. Nie zważając na własne bolesne deformacje, oddychając
z wysiłkiem, szperała wokół obojętnych na wszystko odnóży trawersera w poszukiwaniu czterech
pozostałych trumien. Najpierw znalazła urnę Flor, choć była do połowy zagrzebana. Rozsypała się od
uderzenia kamieniem. Lily-yo podniosła swoją przyjaciółkę, równie szkaradnie odmienioną jak ona.
Flor wkrótce oprzytomniała. Ona też usiadła, chrapliwie wciągając nieznane powietrze. Lily-yo
pozostawiła ją, by odszukać innych. Nawet w tym stanie oszołomienia dziękowała swoim zbolałym
członkom, że w tak małym stopniu odczuwają ciężar ciała.
Daphe była martwa. Leżała w swej urnie sztywna i purpurowa. Nie drgnęła, pomimo że Lily-yo
roztrzaskała jej pudło i zawołała głośno. Spuchnięty język sterczał upiornie spomiędzy jej warg.
Daphe była martwa, Daphe, która kiedyś żyła, Daphe, która tak słodko śpiewała.
Hy również nie żyła. Biedne, zasuszone stworzenie, leżała w trumnie pękniętej podczas
żmudnej podróży między dwoma światami. Gdy jej trumna rozsypała się pod ciosem Lily-yo, Hy
również zamieniła się w proch. Hy nie żyła, Hy, która zrodziła dziecko mężczyznę, Hy rączonoga.
Jury znajdowała się w ostatniej urnie. Poruszyła się, gdy Prowodyrka, dotarłszy do niej,
zaczęła zmiatać łuskacze z przezroczystego pudła. Chwilę pózniej siedziała, wdychając świeże
powietrze, i ze stoickim, pełnym niesmaku spokojem oglądała swoje zniekształcenie. Jury żyła.
Haris przykuśtykał do kobiet. W garści ściskał swoją duszę.
- Tylko czworo! - wykrzyknął. - Przyjęli nas bogowie, czy nie?
- Czujemy ból, więc żyjemy - powiedziała Lily-yo. - Daphe i Hy zabrała zieleń.
Haris cisnął swoją duszę i zdeptał ją.
- Popatrzmy na siebie! Lepiej było umrzeć! - zawołał z goryczą.
- Nim to rozstrzygniemy, zjedzmy coś - odparła Lily-yo. Niezdarnie wycofali się w gąszcz, na
nowo przyswajając sobie pojęcie niebezpieczeństwa. Flor, Lily-yo, Jury, Haris wszyscy
podtrzymywali się nawzajem. Idea męskiego tabu została jakby zapomniana.
- Nie ma tu prawdziwych drzew - z dezaprobatą powiedziała Flor w trakcie przedzierania się
przez gigantyczne selery, których grzywy falowały wysoko nad ich głowami.
- Uważaj! - przestrzegła Lily-yo. Pociągnęła Flor do tyłu. Coś zagrzechotało i szczęknęło jak
pies na łańcuchu, o centymetry od nogi Flor. Chybiwszy ofiary, gębokłap powoli rozwierał szczęki,
obnażając swe zielone kły. Ten okaz stanowił zaledwie cień straszliwych gębokłapów pleniących się
na piętrach ziemskiej dżungli. Szczęki miał słabsze, ruchy daleko bardziej ograniczone. Bez osłony
wielkich figowców gębokłapy wyleciały z siodła. Coś z tego samego odczucia ogarniało ludzi. I oni,
i ich przodkowie żyli w wysokich drzewach od niezliczonych pokoleń. Bezpieczeństwo było
właściwe drzewom. Tutaj też istniały drzewa, ale tylko selerów i pietruszki, nie odznaczające się
twardością skały ani mnogością konarów. Posuwali się więc zdenerwowani, zagubieni, obolali, nie
wiedząc ani gdzie się znajdują, ani po co istnieją. Zwycięsko stawiali czoło skaczopnączom i
cierniotrakom. Obeszli gąszcz parzyperzu, wyższy i szerszy od wszystkich, jakie można spotkać na
Ziemi. Warunki niekorzystne dla jednego rodzaju wegetacji sprzyjały innemu.
Po przejściu zbocza natknęli się na jeziorko zasilane przez strumień. Nad wodą zwieszały się
jagody i owoce o słodkim smaku, nadające się do jedzenia.
- Nie jest tak zle - powiedział Haris. - Może da się jeszcze pożyć.
Lily-yo uśmiechnęła się do niego. yródło największych kłopotów, największy leń, a jednak
cieszyła się, że go tu widzi. Po kąpieli w jeziorku przyjrzała mu się na nowo. Pomimo dziwacznej
pokrywy z łusek i dwóch szerokich fałdów ciała zwisających mu po bokach, ciągle wart był grzechu,
ponieważ to był Haris. Miała nadzieję, że i ona jakoś ujdzie. Auskaczem zaczesała włosy do tyłu,
wypadło ich tylko kilka.
Zjedli posiłek. Potem Haris zabrał się do roboty, zbierając nowe noże z krzaków jeżyny Nie
były takie twarde jak tamte na Ziemi, lecz musiały im wystarczyć. Następnie wylegiwali się na
słońcu. Rytm ich życia został kompletnie zakłócony. %7łyli, opierając się bardziej na instynkcie niż
inteligencji. Bez grupy, bez drzewa, bez Ziemi - stracili kierunek. Jak jest, a jak nie jest - przestało [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • mons45.htw.pl
  • Wątki
    Powered by wordpress | Theme: simpletex | © (...) lepiej tracić niż nigdy nie spotkać.