[ Pobierz całość w formacie PDF ]
bieństwo olbrzymich gardzieli i pochłonąć każdego... Reina jednak sprawiała wrażenie najzupełniej spo kojnej. Być może chodziła już tędy wcześniej i zna ła bagno. A przynajmniej chodziła po nim w swoich wizjach... Na środku moczarów weszły na niedużą polanę ubitej ziemi. Była niczym wyspa otoczona rozkoły saną bagienną trawą. - To tutaj - oświadczyła Reina. Tindir wolno rozejrzała się dokoła. Rosło tu kilka skarlałych drzew. Cała polana nie była większa od sporej izby, grzęzawisko otaczało ją ze wszystkich stron, lecz po drugiej stronie nie widać było żadnych kępek traw, po których można by skakać. Wszędzie tylko stojąca, połyskująca czernią mulista woda. - Nikt nie przyszedłby tutaj bez szczególnej przy czyny - stwierdziła Tindir. - Właśnie - odparła Reina. - To kryjówka Ludu. Tu właśnie został zakopany skarb, a za tym kamieniem... Pokazała palcem. - Tu się ukryła młoda pasterka i w ten sposób po znała tajemnicę Ludu. - Kim ona była? Reina pokręciła głową. - Nie wiem tego na pewno, ale przypuszczam, że 221 to matka Anny Lundestad, zmarła w siedemnastym wieku. - Czarownicy? Reina pokiwała głową. Sięgnęła do szyi. Tindir zaczęła się niecierpliwić. - Nie mamy czym kopać! Reina przeszła się dookoła, przeciągnęła się. - Nic nam nie potrzeba. Skarb nie jest ukryty głę boko. Wystarczy rozgarnąć torf i zaraz go zobaczymy. - Gdzie? Reina przeciągnęła dłonie wzdłuż obojczyków, obróciła w palcach błyszczący naszyjnik. Nie zma towiał wcale od potu i wilgoci na skórze, jarzył się jakby jeszcze mocniej. - Tutaj - oświadczyła z uśmiechem, który odsło nił jej wszystkie zęby. Podniosła ręce, przerzuciła całe włosy do przodu niczym czarny, dziki wodospad. A potem rozpięła zameczek, utrzymujący klejnot na szyi. Uniosła naszyjnik ku niebu, jakby go oglądała, jak gdyby patrzyła na niego pierwszy albo ostatni raz. - Tu jest twój skarb, Tindir. To jest właśnie to, czego przez cały czas szukałaś. Tindir poczuła, jak kolana się pod nią uginają. - Nie - szepnęła. - Nie, to niemożliwe. - Wez go, a poczujesz, że mam rację. Wez go, Tin dir. Ręka Tindir drżała, gdy wyciągnęła ją do Reiny. Metal w dłoni wydawał się lodowato zimny. Był ciężki, o wiele cięższy, niż się tego spodziewała. Podsunęła drugą dłoń pod klejnot i wstrzymała od dech, po raz pierwszy przyglądając się z bliska na szyjnikowi. 222 - Czujesz to? - szeptem spytała Reina. - Czujesz moc, jaka w nim tkwi? Tindir z nabożeństwem kiwnęła głową. - Ale... czy to już wszystko? Reina gwałtownie szarpnęła głową. - Wszystko? Czy to ci nie wystarczy? Trzymasz w ręku magiczny klejnot, on daje władzę nad życiem i śmiercią! Tindir popatrzyła na Reinę zmrużonymi oczyma. - Dlaczego zaciągnęłaś mnie aż tutaj, żeby mi go dać? I skąd wiesz, że właśnie to jest nasz skarb? - Po prostu wiem - mrocznym głosem odparła Re ina. - Naszyjnik jest w posiadaniu naszej rodziny od czasu, gdy Maria dostała go od Anny Lundestad. - Od czarownicy? - Tak. A skąd ona go miała, tego nie wiedział nikt. Dopiero teraz, dopiero teraz... - Ujrzałaś to w wizji? Reina uniosła brwi. - A jakżeby inaczej? - Czy ta czarownica do ciebie przyszła? Reina zaśmiała się perliście, rozłożyła ręce i koły sała się na wietrze wraz z kępkami wełnianki. - Chcę tańczyć z wiedzmami, znam ich tajemni ce. Jestem Lilith, zdradzona żona. Jestem aniołem, o którym nigdy się nie dowiedzieli... Tindir tkwiła jak skamieniała z naszyjnikiem w dło ni. Reina lekko tańczyła, wirowała do wtóru własne go śmiechu, który był jedyną muzyką. Gdy zrobiła pierwszy krok w stronę mokradła, Tindir zaniosła się krzykiem: - Reino! Reino, nie możesz... 223 W odpowiedzi usłyszała tylko śmiech. Stała na samym brzegu wysepki i patrzyła, jak Re- ina przeskakuje z kępy trawy na kępę. Wkrótce żad nej już przed nią nie było. Nie może chyba dać kro ku w tę czarną otchłań! Ona oszalała, straciła rozum. Wszystko pomieszało jej się w głowie. Przecież utonie w tym grzęzawisku! - Reino! Nie słuchała. Tindir od krzyku ochrypła. Czym prędzej ukryła klejnot na piersi, miała tam niedużą kieszonkę tuż obok woreczka z amuletem. Potem z wahaniem zrobiła kilka kroków w roz kołysane bagno, usiłując iść po śladach Reiny. Musi ją dogonić, musi wyciągnąć na brzeg. Ale serce trze potało jej się w piersi jak wystraszony ptak, a stopy drżały. Nie stąpały pewnie. Zanim zdążyła się zorientować, poczuła, że jedna noga zapadła się głęboko aż po kolano. Zachwiała się, mięsień w udzie drugiej nogi napiął się, ale nie wytrzymał. Osunęła się w bagno aż po uda, ale wbiła palce w kępki traw. Brunatne cuchnące błoto wypuszcza ło ze swego wnętrza banieczki i podnosiło się wokół niej coraz wyżej. - Reino! Na pomoc! Reina tańczyła z wyciągniętymi przed siebie ręka mi, a włosy otaczały ciało na podobieństwo czarne go ognia. Stopy unosiły się nad moczarami, ledwie dotykając ziemi. Mgła podniosła się już, tylko nad ziemią tu i ówdzie sączył się wilgotny dym. - Pomóż mi! Tindir wiedziała, co powinna zrobić w takim przy- 224 padku. Owszem, nie mogła się wydostać, lecz nie za padała się prędko. Musi ugiąć kolana i starać się, by powierzchnia jej ciała była jak największa. I najważ niejsze: nie ruszać się. Unosić, tylko unosić nad ba gnem, aż jej wołanie dotrze wreszcie do Reiny. Ale sam krzyk wymagał od niej napięcia wszyst kich mięśni i z każdym wykrzykiwanym słowem za padała się coraz głębiej. Wreszcie zrozumiała, że Reina jej nie słyszy. Albo że nie chce usłyszeć. Patrzyła na tańczącą postać, była teraz już przy su chej ziemi. Przeszła przez najbardziej grząskie, naj niebezpieczniejsze miejsca bagniska i nie zapadła się. Tindir przed oczami wirowały plamy. Widziała, jak Reina odwiązuje konie, jak jednym skokiem dosiada ogiera. Klacz parskała wystraszona, kiedy dziewczyna ruszyła galopem. Wzeszło słońce, a gdy jego promienie przeniknęły przez wilgotną mgłę ponad bagniskiem, czysta, wyraz na tęcza utworzyła ponad głową Tindir drugie niebo. ROZDZIAA XIV Nie musiała się nikomu tłumaczyć, nikt nie spy tał, dlaczego tak wcześnie wybrała się gdzieś konno. Było już przedpołudnie, gdy Reina zeskoczyła z ko nia i napotkało ją pełne wyrzutu spojrzenie stajen nego. Czy miała zamiar zajezdzić to nieszczęsne zwierzę? Nigdy jeszcze nie widzieli tego ogiera, prawdziwego diabła, w takim stanie! Na chwiejnych nogach poczłapał pod stajnię i ciężko parskał, a bo ki pokryte miał pianą. Pianę toczył też z pyska. Reina nie poświęciła mu ani spojrzenia. Lekko po biegła przez podwórze do izby chorych. - Mamo! Matko, jesteś tu? Johanna usłyszała wołanie córki w sypialni na gó rze, gdzie zmieniała pościel. Córka nieczęsto szukała jej towarzystwa. Prędko więc odłożyła na bok czyste lniane prześcieradła i zbiegła po schodach. - Reino, jesteś! Czy coś się dzieje? - Nie, mamo, jestem tylko taka strasznie... głodna. I ciekawa byłam, czy zostały jeszcze jakieś pszenne ciastka, te z rodzynkami. - Oczywiście - pokiwała głową uradowana Johan na. - Chodz, ja też niewiele zjadłam na śniadanie, zejdziemy do kuchni. Dziewczęta już stamtąd wy szły, w spokoju nalejemy sobie po kubku mleka. Johanna wystawiła na stół ciastka i słonecznie żół- 226 te masło. Zwieże mleko było chłodne, przecedzone. Cieszył ją widok Reiny, która jednym haustem opróżniła kubek. Tego lata rzadko widywali Reinę przy posiłkach. Dziewczyna na ogół sypiała do po łudnia i znikała gdzieś, gdy tylko się ubrała. Teraz jadła wręcz żarłocznie. Johanna bardzo się tym radowała, podsunęła jesz cze córce maselniczkę. - Annalina czuje się coraz lepiej - powiedziała we soło. - To wprost nie do uwierzenia. Napiszę do pa na Strudense, gdy tylko będę miała pewność, że ona [ Pobierz całość w formacie PDF ] |