[ Pobierz całość w formacie PDF ]
balastowe służące do automatycznego regulowania wysokości lotu. GrUbe manile o różnej długości i łącznej masie prawie tysiąca 'kilogramów wlokąc się po ziemi utrzymywały balon na wysokości około stu pięćdziesięciu metrów. Gdy śnieg przygniatał gondolę, spadek balonu hamowała malejąca długość, a zarazem ciężar lin. I na odwrót, gdy słońce silnie nagrzewało powłokę, siła nośna powiększonego balonu podrywała Omen w górę, a wtedy zatrzymywał go w pędzie ciężar lin zawisłych w powietrzu. W urządzeniu tym Alndree pokładał wiele nadziei, gdyż rozwiązywało ono równocześnie sprawę sterowania. Prędkość wiatru dmącego w przyczepione do gondoli żagle była większa niż prędkość balonu, hamowanego ciężarem lin wleczonych po ziemi. Dzięki temu można było uniezależnić się w pewnym stopniu od prądów powietrznych. Wielokrotnie przeprowadzane próby wykazały, że ten pomysłowy i prosty zarazem sposób dawał aeronautom możność zmiany kursu o trzydzieści stopni. Zaopatrzenie wyprawy przewidział Andree z dokładnością i precyzją człowieka techniki. Nie pominął niczego: kilka sekstantów, instrument uniwersalny, anemometry, najlepsze chronometry kieszonkowe i morskie, wszystko, co było niezbędne do precyzyjnego określania kierunku i położenia geograficznego, parę aparatów fotograficznych i hermetyczne pudła mosiężne do przechowywania filmów. Ekwipunek osobisty, sprzęt i sanie, i łódz z płótna żaglowego wykonał stosownie do wskazań Nansena. %7ływność w postaci koncentratów i konserw w pudełkach aluminiowych i mosiężnych, obliczona na przeciąg sześciu miesięcy, zajmowała niewiele miejsca. Gotowanie na pokładzie było ryzykowne, gdyż balon wypełniono wodorem. Ale i na to znalazł się sposób. Specjalny prymus tworzący całość z garnkiem postanowiono wywieszać z gondoli na ośmiometrowej lince. Nie chcąc utracić łączności z ojczyzną, z redakcjami pism w Sztokholmie, Andrśe zabrał trzydzieści kilka gołębi pocztowych. Wypuszczane z Omen miały zanosić do kraju wieści o losach wyprawy. Pełen pomysłów, zawsze, z każdej sytuacji, zdawałoby się, umiał znalezć najlepsze wyjście. W jednym tylko przypadku zdał się na cudze rady. Liny balastowe mogą zaklinować się gdzieś między skałami troszczyli się przyjaciele. Zatrzymają cię w miejscu, nie puszczą. I co wtedy? Będziesz je musiał rąbać, żeby się uwolnić. Czy nie lepiej wykonać połączenia śrubowe? Jednym ruchem ręki z pokładu, bez trudu odłączysz zaklinowany odcinek liny. Czy to nie prostsze? Andree ustąpił. Skalisty, zapomniany przez Boga i ludzi skrawek lądu przy północno-zachodnich wybrzeżach Spitsbergenu, zwany Wyspą Duńczyków, w lipcowe dni 1897 roku rozbrzmie- wał niezwykłym rozgwarem. Ponad wysoką palisadą, wokół której cisnął się tłum podnieconych marynarzy, ze zgromadzonych w zatoce kutrów i statków łowieckich, wyra- stała ogromna, czarna kopuła balonu, dziwnie obca w świecie roziskrzonej słońcem bieli. Co ranka obaj współtowarzysze Andrśe'go uważnie śledzili pierzaste obłoki sunące prędko po jasnym błękicie nieba. Obaj nie mogli doczekać się chwili odlotu. Od paru tygodni wiały wciąż wiatry z północy, ze wschodu, z zachodu, nigdy z południa. Powłoka balonu biła gniewnie w deski palisady, gaz ulatniał się, wciąż go trzeba było dopełniać. Dni uciekały za dniami, napięcie wzrastało. Kiedyż wreszcie? Czy i tego lata, jak porzedniego, przyjdzie czekać nadaremnie? Dwudziestoczteroletni asystent fizyki na Politechnice w Sztokholmie, olbrzym o twarzy dziecka, Nils Strindberg nie ukrywał zawodu. Pierwsza powietrzna wyprawa do bieguna od dawna napełniała go entuzjazmem. Rozmowny, bezpośredni, zyskiwał sobie szybko sympatię. Był tym pierwszym, który zgłosił się do Andree'go błagając, by go zabrał, tym wiernym, którego nie zniechęciły niepowodzenia poprzedniego roku. Teraz, przed samym odlotem zaręczył się z ukochaną dziewczyną oświadczając zuchwale: Zlub wkrótce, natychmiast po powrocie z bieguna północnego! Chciałem w ten sposób dać wyraz mej ufności w Andree'- go, w powodzenie wyprawy pisze. To najlepsza odpowiedz tym, co ośmielali się wątpić. Inżynier budowy dróg, Knut Fraenkel, trzeci uczestnik powietrznej ekspedycji, o pięć lat starszy od Nilsa, jest jego przeciwieństwem. Opanowany, zamknięty w sobie, najchętniej milczy. Z ogorzałej twarzy nie schodzi uśmiech, nie sposób w oczach wyczytać troski, jaką napawają go te gorzkie dni zwłoki, podczas których do serca wkrada się zwątpienie. 11 lipca od wczesnego ranka wieje wreszcie upragniony wiatr z południa, przepędza szybko na północ obłoki, budzi nadzieję. Prognoza pogody dobra. Andrće wzywa swych współtowarzyszy. Przybiegają obaj uszczęśliwieni. Nareszcie coś się zacznie dziać! krzyczy z daleka Strindberg. Jak myślicie? Próbować? słyszy w odpowiedzi dziwnie obcy głos. I patrzą obaj zaskoczeni na zmienioną twarz dowódcy. Czyżby się wahał, teraz, w decydującej chwili? Skąd ta zmiana? Czyżby zwątpił? Próbować! rzuca porywczo, nie panując nad sobą dłużej Strindberg. Fraenkel zmieszany milczy długo, nim powtórzy niepewnie za kolegą: Trzeba próbować!... Ku ich zdumieniu inżynier prosi o godzinę namysłu, za myka się w kabinie kanonierki, która dowiozła ich na Wyspę Duńczyków. Co czyni samotny? Z czym musi się jeszcze uporać? Co w sobie przewalczyć? Lęk, brak wiary we własne siły? Kiedy powraęa, na jego twarzy nie ma śladów zwątpienia. Ani entuzjazmu. Postarzała dziwnie, jest kamienna jak maska. - p . ;..'. Zarządzam odlot. Moi współtowarzysze nalegają. Ustępuję więc... mówi po chwili, ibez przekonania, ściskając dłoń dowódcy kanonierki. Ten nie kryje zaskoczenia. Nie tak [ Pobierz całość w formacie PDF ] |