[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Arcades" przy ulicy, która wabiła nas swymi przechodniami. Blśger, nie ukrywający swych
materialnych osiągnięć, przycichał, gdy zbliżał się do pewnych zagadkowych rewirów swego życia.
Jątrzyła się w nim jakaś rana, starał się ją ukryć za wszelką cenę, ale nie potrafił. Przeciekała do
naszych rozmów.
Zacząłem go rozumieć. Bleger miał kompleks Gauguina. Jego młodzieńcze porywy przypadły na
okres, kiedy we Francji i gdzie indziej na świecie odkrywano fenomen dawno zmarłego na Markizach
Gauguina. Ów czciciel wzburzonych barw i tropikalnego sÅ‚oÅ„ca nie omieszkaÅ‚ zapalić wyobrazni także
i młodego Alzatczyka. Blegerowi zapewne zamajaczyły wtedy wzorem Gauguina wzloty nowych
natchnień, zabłysły twórcze burze, przywidziały się odkrywcze rebelie. Ale tylko zamajaczyły, zabłysły
mglisto. Bleger był innego pokroju niż tamten, nie miał jego dzikich skrzydeł, chociaż miał talent.
Zabrakło mu awanturniczości, nie umiał przebić się do zwycięskich rejonów sztuki, nie dosłyszał w
sobie buntowniczego huraganu. Pozostał tylko akademikiem, co prawda zdolnym, ale jednym z wielu.
Bleger widocznie uświadamiał sobie swe braki i to cieniem kładło się na jego życiu. Gdy wygrał
konkurs z nagrodą wyjazdu na Madagaskar, zaświtała mu nadzieja. Pod niebem Madagaskaru,
bardzo podobnym do nieba Tahiti, malarz spodziewał się tropikalnych olśnień i zbliżenia się do
geniuszu Gauguina.
I w istocie Czerwona Wyspa stała się dla niego rewelacją, był to raj malarski. Przybysz zaczął
odkrywać w sobie nowe struny, jakże przypominające zmagania Gauguina. Nawet zewnętrzne wa-
runki upodabniały się do tego, co było przed pół wiekiem na Tahiti: bieda, zwłaszcza w pierwszych
latach drugiej wojny światowej, zaczęła niezle dokuczać Blegerowi.
Ale potem przybyły wojska brytyjskie i wniosły ożywienie, szczególnie gdy z końcem wojny Brytyjczycy
odpływali z wyspy: oficerowie, łasi pamiątek, skwapliwie kupowali miłe obrazy Ble-gera i nastała dla
niego dobra passa.  Umiałem zaradnie organizować sobie życie"  przypominały mi się jego słowa.
Dobra passa przetrwała także nieszczęsny rok zamieszek, 1947, i nieprzerwanie umacniała się do
dnia dzisiejszego. Z biegiem czasu rozsławiło się imię malarza i kto po latach wracał do Francji, a
pragnął zabrać ze sobą jakiś wartościowszy przedmiot, zabierał płótno Blegera.
Płótna Blegera: poprawne w rysunku, ponętne w kolorach, niezle oddawały  powatrzam  czerwień
ziemi Imeriny, ciężar chmur burzowych nad Pałacem Królowej, namiętną zieleń palmy rawenaly, ciepły
brąz dziewczęcych ciał. Był w nich cały bogaty nastrój Madagaskaru, ale  nie było duszy artysty.
Artysta pozostał na zewnątrz, nie wprzęgnął się.
Był wysoce uzdolnionym pośrednikiem, mistrzem akademickich dziel. Było to wiele, ale i mało, i Bleger
miał świadomość swej niemocy. Przy całym materialnym powodzeniu nurtowało go uczucie
rozczarowania. Chciał być nowym Gauguinem, ale życie mu tego nie dało, a Madagaskar go zawiódł;
nie wykrzesał w nim tego, o czym za młodu marzył. Jeszcze jeden zawód, jaki sprawiła
Europejczykowi urocza wyspa, wyniesiona pod niebiosa przez dziarskiego Marka Pola.
Więc Paul Bleger nosił w sobie cichą tragedię. I nikt nie domyślałby się jej u wziętego malarza, gdyby
nie opaczna uwaga o innym Paulu, tym tahitiańskim, rzucona nie w porę przez paplę przybyłego z
Polski. Niemal słychać było bolesny syk malarza, podobny do tego, gdy mokry palec dotknie gorącego
żelazka.
Będzie pan bliżej Gauguina!
Bleger skarżył się, że mu coraz trudniej o modelki, a przecież dziewczęce półakty stanowiły jego
główny atut wobec kupujących entuzjastów. Dawniej, gdy był krwistszy, młode Małgaszki tłoczyły się
do artysty niemal za darmo albo za drobne cadeau, teraz i za grubą forsę niezbyt do niego się kwapiły:
starość nie była radością, a hożym młódkom samo pozowanie, bez romantycznych przybudówek,
wydawało się pracą zbyt nieciekawą i uciążliwą. Bleger próbował wielu przemyślnych sposobów.
Przyciągał oporne ślicznoty miłym uśmiechem, kusił podarkami, głosił piękne słowa o wzniosłości
sztuki, rozpalał ambicje, zawsze dobywając oczywiście argumentu głównego: szeleszczącego  ale
wszystko było raczej do luftu, bo żniwo kiepskie. Więc malarz zamieniał się w chytrusa i
wypracowywał skomplikowane procedury. Ażeby modelki przywabiać, podkradał się do sprawy jak
myśliwy do płochej zwierzyny i szastał, szastał hojnymi zaliczkami.
Kiedyś wpadłszy do jego pracowni zdumiałem się, bo zastałem modelkę. Była młodziutka, chyba
jeszcze nie siedemnastoletnia, i ładna. Bleger posadził ją na krześle w pośrodku pracowni, w pełni
ubraną, tak jak przyszła. Udawał, że ją maluje, majstrując przy rozpoczętym dawniej portrecie innej [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • mons45.htw.pl
  • WÄ…tki
    Powered by wordpress | Theme: simpletex | © (...) lepiej tracić niż nigdy nie spotkać.