[ Pobierz całość w formacie PDF ]
spalona rdza, a oczy wyschły już od napędzanych przez wiatr łez. Wrzeszczał, jak gdyby ten wrzask mógł go popchnąć do przodu, przerzucić nad setką ostatnich jardów. Sześć, siedem, osiem! Klamki poruszyły się przy pięciu tysiącach drzwi. Dziewięć! Wybiegł zza ostatniego szeregu domów na stok prowadzący w dół, ku gęstej poru- szającej się ciemności. Dziesięć! 92 Drzwi otworzyły się. Wyobrażał sobie tysiące twarzy wyglądających na podwórka, na uliczki, spogląda- jących w niebo, twarzy ukrytych za zasłonami, bladych, przerażonych nocnych twa- rzy, spoglądających jak szare zwierzęta z elektrycznych klatek, twarzy o szarych bez- barwnych oczach, szarych językach i szarych myślach przezierających przez nierucho- me mięśnie twarzy. Lecz był już nad rzeką. Dotknął jej, by się upewnić, że jest realna. Brodził w niej i w ciemności rozebrał się do naga, spryskał całe ciało, ramiona, ręce i głowę mocnym alkoholem, napił się go i wciągnął trochę do nosa. Potem ubrał się w stary garnitur i buty Fabera. Własne ubra- nie wrzucił do rzeki i obserwował, jak odpływa. Następnie trzymając w ręku walizkę szedł w wodzie, aż stracił grunt i poczuł, jak rzeka go unosi w ciemność. Odpłynął już ze trzysta jardów w dół rzeki, gdy pies dotarł do brzegu. W górze uno- sił się wielki huczący wachlarz helikopterów. Burza światła padła na rzekę, a Montag zanurkował w wielkiej iluminacji, jak gdyby słońce przedarło się zza chmur. Czuł, jak rzeka unosi go dalej w ciemność. Zwiatła zwróciły się ku lądowi, helikoptery skręciły znów nad miasto, jak gdyby odnalazły inny trop. Zniknęły. Pies zniknął. Teraz była tyl- ko chłodna rzeka i Montag odpływający w nagłym spokoju od miasta, świateł i pości- gu, z dała od wszystkiego. Zdawało mu się, że za sobą zostawił scenę i wielu aktorów. Zdawało mu się, że zosta- wił wielki seans i wszystkie pomrukujące upiory. Oddalał się od zatrważającej niereal- ności do rzeczywistości, która była nierzeczywista, ponieważ była nowa. Czarny ląd przesuwał się obok i Montag zmierzał do otwartej przestrzeni wśród wzgórz. Po raz pierwszy od wielu lat gwiazdy przesuwały się nad nim w jakichś proce- sjach drżącego ognia. Widział wielkiego molocha gwiazd na niebie, który groził, że ru- nie w dół i zmiażdży go. Płynął na plecach, kiedy waliza zaczerpnęła wody i zatonęła; rzeka była łagodna i le- niwa, odchodziła w dal od ludzi, którzy jedli cienie na śniadanie, opar na obiad i wy- ziewy na kolację. Rzeka była bardzo rzeczywista: niosła go wygodnie i przynajmniej za- pewniała mu wolny czas, by mógł zastanowić się nad minionym miesiącem, rokiem i całym życiem. Nasłuchiwał powolnego bicia serca. Jego myśli przestały pędzić wraz z krwią. Widział teraz księżyc nisko na niebie. Księżyc i światło księżyca spowodowane przez co? Przez słońce, oczywiście. A co daje światło słońcu? Jego własny ogień. I słońce pali się, i pali, dzień po dniu. Słońce i czas. Słońce i czas, i płomienie. Ogień. Rzeka kołysała go łagodnie. Ogień. Słońce i każdy zegar na ziemi. Wszystko połączyło się razem i stało się jednością w jego duszy. Po długim okresie pływania na lądzie i krótkim okresie pły- wania w rzece wiedział, że nigdy, w całym życiu już nie wolno mu palić. 93 Słońce paliło każdego dnia. Paliło czas. Zwiat pędził w koło i obracał się dokoła swej osi, a czas łatwo spalał lata i ludzi tak czy owak, bez jakiejkolwiek pomocy Montaga. Tak więc, jeśli on palił rzeczy ze strażakami, a słońce paliło czas, to oznacza, że wszyst- ko płonęło! Ktoś musi przestać palić. Słońce, oczywiście, nie przestanie. Więc wygląda na to, że musi przestać Montag i ludzie, z którymi pracował jeszcze przed paru godzinami. Gdzieś musi zacząć się znowu gromadzenie i odkładanie i ktoś musi odkładać i groma- dzić, tym czy innym sposobem, w książkach, płytach, ludzkich głowach, wszelkimi spo- sobami, które zapewniają bezpieczeństwo od moli, rybików, rdzy, suszy i ludzi z zapał- kami. Zwiat był pełen palenia wszelkich odmian i rozmiarów. Teraz musi szybko otwo- rzyć swe podwoje cech tkaczy azbestu. Czuł, że pięta uderza o brzeg, dotyka żwiru, kamieni i wlecze się po piasku. Rzeka przyniosła go ku brzegowi. Popatrzył na wielki czarny stwór bez oczu czy światła, bez kształtu, z jednym jedy- nie wymiarem, który ciągnął się tysiące mil bez przerwy. Na Montaga czekały tu trawia- ste wzgórza i bory. Zawahał się przed opuszczeniem kojącego prądu wody. Obawiał się psa. Drzewa mogą nagle ugiąć się pod wielkim wiatrem pędzących helikopterów. Lecz słychać było jedynie zwykły wiatr jesienny, wysoko w górze, płynący jak dru- ga rzeka. Dlaczego pies nie nadbiegł? Dlaczego poszukiwania skierowały się ku lądowi? Montag nasłuchiwał. Nic. Nic. Millie, pomyślał. Patrz na ten kraj. Słuchaj go! Nic i nic. Tyle ciszy. Millie, ciekawe, jak [ Pobierz całość w formacie PDF ] |