[ Pobierz całość w formacie PDF ]
stycznej do tworzenia oprogramowania względnie innych rzeczy, które przyniosły mu fortunę. Za zasuniętymi zasłonami nie ślęczał w nocy jego sąsiad. Krył się za nimi sam Anson, pracujący przy komputerze. Być może kreślił kurs jachtu do przystani, w której nie zdoła go dosięgnąć prawo. Za furtką była wąska alejka biegnąca z boku garażu. Mi- tch wszedł tamtędy na wyłożony tłuczoną cegłą dziedzi- niec, który oddzielał od siebie dwa apartamenty. Oświetla- jące go lampy były zgaszone. Ceglane patio otaczały rabatki, na których rosły krzaki nandiny i różne paprocie, a także bromelia i anturium o czerwonych kwiatach. Obie części blizniaka, wysokie boczne ogrodzenia oraz stłoczone na wąskich działkach sąsiednie zabudowania skutecznie blokowały najsilniejsze porywy wichury. Cho- ciaż zdarzały się małe trąby powietrzne, ze spadzistych da- chów ześlizgiwała się o wiele łagodniejsza wersja wiatru, nie chłoszcząca, lecz tańcząca z ogrodową zielenią Mitch wślizgnął się pod rozkołysane, drżące liście dikso- nii antarktycznej, ukucnął i wyjrzał na patio. Zasłona szerokich koronkowych liści wznosiła się i opa- dała, wznosiła się i opadała, lecz w żadnym momencie nie skrywała przed nim całego dziedzińca. Jeżeli zachowa czujność, na pewno zobaczy mężczyznę przechodzącego z tylnego do przedniego apartamentu. Pod baldachimem liści diksonii czuł zapach żyznej ziemi, sztucznego nawozu i niewyrazną, piżmową woń mchu. Z początku dodawało mu to otuchy, przypominało czas, gdy życie było prostsze, okres sprzed zaledwie szesnastu godzin. Jednak po kilku minutach mieszanka zapachów zaczęła mu przywodzić na myśl odór krwi. W apartamencie nad garażami zgasły światła. Zamykane drzwi trzasnęły głośno, być może szarpnięte przeciągiem. Chór wiatru nie stłumił do końca ciężkich kroków mężczyzny, który zbiegł po zewnętrznych schodkach na dziedziniec. Mitch spostrzegł między liśćmi niedzwiedziowatą syl- wetkę przemierzającą ceglane patio. Anson nie zauważył skradającego się z tyłu brata i wydał zduszony okrzyk, kiedy paralizator poraził jego układ ne- rwowy. Gdy zatoczył się do przodu, próbując utrzymać się na nogach, Mitch ruszył za nim. Paralizator posłał kolejny pięćdziesięciotysięcznowoltowy pocałunek. Anson padł na cegły i przewrócił się na plecy. Jego bar- czyste ciało zadygotało, ręce opadły na boki. Rzucał głową w lewo i prawo i wydawał dzwięki sugerujące, że grozi mu uduszenie językiem. Mitch nie chciał, żeby Anson połknął własny język, nie zamierzał jednak podejmować żadnych działań, by temu zapobiec. 41 Apokaliptyczne skrzydła wiatru walą o ściany i omiatają dach. Bezwłose dłonie, białe niczym gołębie, głaszczą jedna drugą w przyćmionym świetle zaklejonej taśmą latarki. W El Valle w Nowym Meksyku mówi łagodny głos jest cmentarz, gdzie bardzo rzadko koszą trawę. Niektó- re groby mają kamienie nagrobne, inne nie. Holly zjadła cały batonik. Zbiera się jej na mdłości. W ustach czuje smak krwi. Popija pepsi, żeby go spłukać. Groby pozbawione nagrobków otoczone są małymi płotkami zrobionymi ze starych skrzynek na owoce i wa- rzywa. Wszystko to do czegoś prowadzi, ale jego myśli podążają neuronowymi ścieżkami, których bieg może przewidzieć tylko tak pokręcony umysł jak jego. Bliscy malują te płotki pastelowymi farbami: na jas- noniebiesko, jasnozielono i na żółty kolor spłowiałych sło- neczników. Mimo dziwnych błysków w oczach porywacza, budzą one w niej teraz mniejszy wstręt niż jego ręce. Kiedy Księżyc był w pierwszej kwadrze, kilka godzin po tym, jak zasypano grób, odkopaliśmy go i otworzyliśmy drewnianą trumnę dziecka. %7łółty kolor spłowiałych słoneczników powtarza Holly, próbując wypełnić umysł tym kolorem, broniąc się 212 przed obrazem dziecka w trumnie. Miała osiem lat, zmarła na raka. Pochowali ją z meda- likiem świętego Krzysztofa w lewej ręce i porcelanową fi- gurką Kopciuszka w prawej, ponieważ uwielbiała tę bajkę. Słoneczniki oddalają się i Holly widzi oczyma duszy małe dłonie szukające opieki u świętego i nadziei u biednej dziewczyny, która została księżniczką. Dzięki temu, że przez kilka godzin znajdowały się w grobie niewinnej istoty, te przedmioty zyskały olbrzymią moc. Są obmyte przez śmierć i oszlifowane przez duchy. Im dłużej spogląda w jego oczy, tym mniej wydają się znajome. Zabraliśmy z jej rąk medalik i figurkę i zastąpiliśmy je... czymś innym. Jedna z białych dłoni znika w kieszeni czarnej kurtki. Kiedy pojawia się z powrotem, ściska w palcach medalik ze świętym Krzysztofem. Proszę. Wez go mówi porywacz. Nie budzi w niej wstrętu to, że przedmiot został wyjęty z grobu, ale fakt, że odebrano go zmarłemu dziecku. Dzieje się tutaj więcej, niż porywacz wyraża słowami. Istnieje pewien podtekst, którego Holly nie rozumie. Czuje, że odrzucenie z jakiegokolwiek powodu medalika będzie miało straszne konsekwencje. Wyciąga prawą rękę, a on kładzie na niej medalik. Aańcuszek zwija się na jej dłoni. Znasz Espanolę w Nowym Meksyku? To kolejne miejsce, w którym nie byłam odpowia- da Holly, zaciskając palce na medaliku. Odmieni się tam moje życie oznajmia porywacz po czym podnosi latarkę, i wstaje. Zostawia ją w kompletnej ciemności z wypitą do poło- wy puszką pepsi, którą mógł zabrać, ale tego nie zrobił. Holly miała wcześniej zamiar zgnieść puszkę, zrobić z niej miniatruowy lewarek i podważyć nim uparty gwózdz Medalik ze świętym Krzysztofem przyda się. do tego celu o wiele lepiej. Odlany w mosiądzu i powleczony srebrem bądz niklem, jest o wiele twardszy od miękkiego alumi- nium puszki. Wizyta porywacza zmieniła charakter otaczającej ją prze- strzeni. Przedtem czuła się w niej samotna. Teraz wyobraża sobie, że zamieszkują ją szczury, karaluchy i cały legion pełzających stworzeń. 42 [ Pobierz całość w formacie PDF ] |