[ Pobierz całość w formacie PDF ]
pan postąpić. Merv podał mu dłoń i wyszedł, ściskając aktówkę. Jake zamknął za nim drzwi, podszedł do okna i wyjrzał na pełne ruchu ulice. Patrzył na przesuwające się dziesiątki pięter niżej niewielkie punkty i zastanawiał się nad tym, co sam przed chwilą powiedział. Czyżby naprawdę w życiu prywatnym był równie ostrożny jak Blumstein w interesach? 112 R S %7ładnych gwarancji, przypomniał sobie. Obrócił się i spojrzał na swój gabinet. Niewielka przestrzeń robiłaby dość klaustrofobiczne wrażenie, gdyby nie przeszklone drzwi i ściany. To sprawiło, że pomyślał o ojcu. Co go czeka? Mel dzwoniła niedawno i powiedziała, że wyznaczono już datę procesu. Od wielu tygodni prześladował go obraz ojca prowadzonego do radiowozu. W jego twarzy nie było żadnej skruchy, wstydu, poczucia winy. Nic, tylko ślepy gniew. Jakby wierzył, że to wszystko spotkało go niezasłużenie. Nie pojmował tego, choć nieraz starał się rozgryzć motywy postępowania tego człowieka i ułożyć je w jakąś logiczną całość. Nie udało się. Szkoda jego wysiłku, nigdy chyba tego nie zrozumie. Zebrało mu się na mdłości. Tak silne, że poczuł skurcz żołądka. W niczym nie przypomina swojego ojca! W niczym! Może jest trochę podobny z wyglądu, ale na tym podobieństwo się kończy. Wewnątrz był zupełnie inny. Znowu ten ból w żołądku. A co jeśli popełnił wielki błąd? Nie był w stanie myśleć o tym. Potrzebował trochę czasu, by to ocenić, jednak był gotów na konfrontację ze swoimi uczuciami. Nawet jeśli prawda okaże się bardzo bolesna, a on wyjdzie na głupca. Nacisnął guzik interkomu i powiedział: - Suzan, nie łącz mnie z nikim przez najbliższą godzinę. Wychodzę. Po pięciu minutach był już częścią kolorowego tłumu na ulicy. Jego ulubiona kawiarnia znajdowała się tuż za rogiem. Mógł tam wypić espresso, a nawet przeczytać angielską gazetę. Skręcał właśnie do kafejki, kiedy nagle zatrzymał się porażony na widok burzy ciemnych włosów o charakterystycznym odcieniu. Wpatrywał się w nie, zastanawiając się, czy to nie kolejny omam. Ostatnio zdarzało mu się to coraz częściej. Szczerze mówiąc, co najmniej raz dziennie. 113 R S Właścicielka ciemnych włosów zatrzymała taksówkę i kiedy wsiadała do niej, zobaczył jej twarz. To nie była Serena. Wziął się w garść i wszedł do lokalu. Zamówił kawę i rozejrzał się w poszukiwaniu gazety. Niestety, wielki rudy facet zabrał mu Timesa" sprzed nosa. Zdjął z wieszaka inny tytuł i przeglądał bezmyślnie. Nagle zamarł. Zaczy- nał się martwić, że naprawdę oszalał. Nawet tutaj widział jej twarz! Spojrzał na tytuł artykułu: Powstający z popiołów". Pod spodem był jakiś tekst o fundacji dobroczynnej. Z trudem zrozumiał jego treść. Cała uwaga Jake'a skupiła się w prawym dolnym rogu, gdzie było zdjęcie Sereny, a podpis pod nim głosił: Znana gwiazda rocka Damon Blade i Serendipity Dove". Poczuł, jak zalewa go fala złości. Miał ochotę oderwać głowę temu przystojniakowi. Nie interesował się światem rozrywki, ale wiedział, że facet uchodzi za niezłego podrywacza. Wyglądał, jakby chciał ją schrupać. Spójrzcie tylko, nawet nie jest w stanie oderwać od niej wzroku i uśmiechnąć się do kamery. Za to, co prawda, nie mógł go winić, bo musiał przyznać, że wyglądała oszałamiająco. Patrzyła w obiektyw, jakby spoglądała prosto na niego. Serce niemal przestało mu bić. To było śmieszne! Znowu spojrzał na nią uważnie. Nie uśmiechała się. Jej oczy były smutne, a usta i twarz miały dziwny wyraz. Jakby go wołała... Jeśli chcesz, przyjedz i wez mnie, zanim będzie za pózno, zdawały się mówić jej oczy. Doradzał swoim klientom podejmowanie ryzyka, ale sam był głuchy na tę radę. Kochał ją i wiedział, że ona też go kocha. Doskonale do siebie pasowali, nawet jej ciepło i otwartość były świetnym uzupełnieniem dla jego skrytej natury. Czy to właśnie nie brzmiało jak skalkulowane ryzyko? Gdyby to były interesy, doradzałby podjęcie ryzyka. %7ładnych gwarancji... Nie miał racji. Jedno było pewne. Jeśli jej nie przekona, żeby dała mu drugą szansę, będzie tego żałował do końca życia. 114 R S Drzwi do kuchni otwarły się z trzaskiem i Serena wyjrzała ze spiżarni. W progu stała Cass z triumfalnym wyrazem twarzy. - Załatwione - oświadczyła dumnie. - Co takiego? - Twoja randka. Sobota wieczór, u Lorenza, o dwudziestej. Zadowolona? Jęknęła w duchu. Zupełnie zapomniała, że w chwili szaleństwa poprosiła, żeby Cassie znowu umówiła ją na randkę w ciemno. - O co chodzi? - spytała Cass, widząc wyraz jej twarzy. - Sama mnie przecież prosiłaś... - Wiem, ale... - O, nie! Nie mów tylko, że zaczęłaś spotykać się z Damonem Kobieciarzem! Wiem, że od czasu tego przyjęcia dzwoni do ciebie trzy razy dziennie, ale chyba nie jesteś taka głupia! Serena rzuciła jej oburzone spojrzenie. - Więc o co chodzi? - zapytała przyjaciółka, widząc, jak Serena w milczeniu bawi się kubkiem kawy. - Chyba po prostu nie jestem jeszcze gotowa - powiedziała cicho. - Bzdura! Czas najwyższy ruszyć na łowy! - przekonywała. - Tego kwiatu to pół światu i takie tam, sama wiesz. Uśmiechnęła się mimo woli. - A kim jest tajemniczy kandydat numer 422? - Panem Właściwym, oczywiście - zaśmiała się Cassie. Spojrzała na nią zdegustowanym wzrokiem. - Naprawdę, nie chce mi się, Cassie... - Teraz nie możesz się wycofać. To był twój pomysł. Idziesz tylko zjeść kolację z facetem. Jak ci się nie spodoba, to więcej go nie zobaczysz. Dodam dla porządku, że gość jest wysoki, przystojny i wprost stworzony dla ciebie. Ile razy już to słyszała? 115 R S - W porządku - zgodziła się niechętnie. - Ale musisz obiecać, że to ostatni raz! Stała przed restauracją i zbierała siły, żeby wejść do środka. Wydawało się, że wieki minęły, od kiedy stała w tym samym miejscu w podobnych okolicznościach. Ta kolacja nic nie znaczy, przekonywała się. Może przecież nigdy więcej nie spotkać tego faceta. Robiła to tylko po to, aby udowodnić coś samej sobie. To miał być symboliczny akt zerwania z przeszłością. W końcu położyła dłoń na klamce i nacisnęła ją szybko. [ Pobierz całość w formacie PDF ] |