[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Nacisnął mocniej, a potem zdecydował się spróbować szczęścia i stanąć na nim obiema
stopami, całym ciężarem ciała. Oświetlone okno znajdowało się teraz tylko dwie lub trzy stopy
dalej i mógł już dokładniej rozróżnić głosy oraz skrzypienie podłogi, gdy ktoś chodził po
pokoju.
Stało się to w chwili, gdy stawał na gzymsie. Rozległo się głośne, jeżące włosy
warknięcie i coś niezwykle potężnego podskoczyło i strąciło go z pnącza. Potem bestia
wskoczyła na niego warcząc i kłapiąc okrutnymi szczękami. Gene poczuł ostry zwierzęcy odór,
bynajmniej nie psa, i krzyknął desperacko, gdy sweter został zdarty z jego ramion, a zęby wbiły
się w mięsień.
ROZDZIAA 3
Gene otworzył oczy. Był już z pewnością ranek. Leżał na wąskim, mosiężnym łóżku, w
małym pokoiku udekorowanym kwiecistą tapetą. Rozmyte światło słoneczne rozlewało się po
pomieszczeniu i dotykało górnej krawędzi orzechowej bielizniarki. Z miejsca, w którym leżał,
widział drewnianego wielbłąda z dekoracyjnym siodłem i czarno-białą fotografię w srebrnej
ramie, ukazującą kobietę, mogącą być prababką Lorie.
Ramię miał sztywne i sparaliżowane bólem. Gdy obrócił głowę, zauważył, że okrywa je
ciasny bandaż. Znajdowały się na nim ciemnobrązowe plamy, będące prawdopodobnie
zaschniętą krwią. Kaszlnął i zdał sobie sprawę, iż ma pogruchotane żebra.
Przez około godzinę zapadał w sen i znów się budził. W trakcie jednego z przebudzeń
wydawało mu się, że jest pod wpływem działania środka uspokajającego. Miał dziwne
koszmary o białych okrutnych bestiach z pazurami i krzyczał przez sen.
Po jakimś czasie drzwi jego pokoiku otworzyły się. Odwrócił głowę i jak przez mgłę
zobaczył stojącą w nich kobietę. Przez moment myślał, że to Lorie,
lecz po chwili dostrzegł, iż kobieta była starsza i bardziej dostojna. Miała na sobie
gołębioszarą sukienkę, a jej srebrne włosy były schludnie spięte i schowane pod wyszywanym
perłami czepkiem.
Jak na kobietę po pięćdziesiątce miała wspaniałą figurę, duży, ciężki biust i kształtne
biodra. Nagle przypomniał sobie słowa Maggie o une grande poitrine. To była z pewnością
matka Lorie.
- Panie Keiller - odezwała się z lekkim francuskim akcentem - czy już się pan obudził?
Skinął głową.
- Czuję się paskudnie. Mam zupełnie wyschnięte gardło.
Przysiadła na brzegu łóżka i uniosła niebieską szklankę z wodą mineralną. Delikatnie
przytrzymała mu głowę i napoiła. Potem wytarła jego usta serwetką.
- Czy już lepiej? - spytała.
- Dziękuję, tak.
Pani Semple siedziała i patrzyła na niego z nieukrywanym zainteresowaniem.
- Miał pan dużo szczęścia - powiedziała po chwili.
- Szczęścia? Czuję się na wpół żywy.
- Pół żywy to lepiej niż całkiem martwy. Miał pan szczęście, że był pan tak blisko
domu. Gdyby to się stało dalej, moglibyśmy nie dotrzeć na czas.
- Czy trenujecie swe psy, by to robiły? Zwiesiła głowę nieco w bok, jakby nie
zrozumiała,
o co chodzi.
- %7łeby zabijały - podpowiedział. - By rozrywały ludzi na strzępy.
Skinęła lekko głową.
- Tak - odparła. - Sądzę, że tak.
- Sądzi pani? Prawie zostałem rozszarpany tam na zewnątrz!
Pani Semple nie wyglądała na zbyt przejętą.
- Po pierwsze nie powinien się pan tu w ogóle znalezć, prawda, panie Keiller?
Próbowaliśmy pana ostrzec!
- Tak - powiedział. - Ma pani rację. Jednak te psy to zupełnie coś innego. Czy moje
ramię jest w porządku?
- Przeżyje pan. Sama je bandażowałam. Zajmowałam się kiedyś... swego rodzaju
pielęgniarstwem... jeszcze w Egipcie.
Gene próbował usiąść.
- Wszystko jedno - powiedział. - Chyba powinienem jechać do szpitala. Będę
potrzebował antytoksyny.
Pani Semple ułożyła go na powrót delikatnie na łóżku.
- Już pan ją dostał. To pierwsza rzecz, jaką zrobiłam. Teraz powinien pan tylko
odpocząć.
- Czy mógłbym skorzystać z telefonu?
- Chce pan zadzwonić do swojego biura?
- Oczywiście. Mam dziś parę ważnych spotkań i musiałbym je odwołać.
Pani Semple uśmiechnęła się.
- Proszę się nie martwić. Już zadzwoniliśmy do pańskiej sekretarki i powiedzieliśmy, że
jest pan niedysponowany. Ktoś imieniem Mark zastąpi pana.
Gene ułożył się wygodnie i spojrzał na nią z zaciekawieniem.
- Jest pani bardzo troskliwa - stwierdził, traktując to bardziej jako pytanie niż
komplement.
- Jest pan moim gościem - odparła pani Semple. - Nasz naród zawsze dbał o gości. A w
ogóle, Lorie mówiła dużo o panu i bardzo chciałam pana poznać. Wcale pan nie jest taki, jak
opisywała.
- Tak. A jestem lepszy czy gorszy?
Pani Semple uśmiechnęła się z rozmarzeniem.
- Och, lepszy, panie Keiller. O wiele, wiele lepszy! Lorie mówiła o panu jak o
skrzyżowaniu Quasimodo i Frankensteina. Ale pan nie jest taki, prawda? Jest pan młody, raczej
przystojny i pracuje dla Departamentu Stanu.
Gene przetarł oczy.
- Muszę przyznać, że nie byłem w stanie rozgryzć Lorie.
- Ale lubi ją pan, prawda? Czy ona się panu podoba?
- No cóż, oczywiście. To główny powód, dla którego tutaj jestem.
- Tak właśnie sądziłam. Pan... dużo mówił przez sen. Wspomniał pan Lorie
kilkakrotnie.
- Mam nadzieję, że nie byłem zbyt konkretny. Pani Semple roześmiała się.
- Proszę się tym nie martwić, panie Keiller. Jestem bardzo wyrafinowaną kobietą i
wiem, jak atrakcyjna jest moja córka. Powiedział pan... jedną lub dwie rzeczy.
Gene zakaszlał. %7łebra bolały go, jakby został stratowany przez stado słoni.
- Cóż - stwierdził - jeśli byłem zbyt bezpośredni, to przepraszam. Nie potrafię ukryć
faktu, że Lorie wydaje mi się bardzo atrakcyjna.
- A dlaczego miałby pan coś ukrywać? Jest pan z pewnością człowiekiem dość
impulsywnym.
Skrzywił się próbując usiąść.
- W tym wypadku nieco zbyt impulsywnym, jak sądzę.
Pani Semple pochyliła się i poprawiła mu poduszkę. Przez moment ocierał się o jej
gorące ciało, wyczuwając przy tym ten sam dyskretny zapach, jaki towarzyszył Lorie.
- Sądzę, że możemy szczęśliwie zapomnieć o ubiegłej nocy, panie Keiller - powiedziała
łagodnie. - W końcu nikomu z nas nie zależy na zamieszaniu czy plotkach prasowych, prawda?
Gene spojrzał na nią uważnie. Próbowała być nonszalancka, lecz wyczuwał dziwne [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • mons45.htw.pl
  • Wątki
    Powered by wordpress | Theme: simpletex | © (...) lepiej tracić niż nigdy nie spotkać.