[ Pobierz całość w formacie PDF ]
kopcące wraki. Wstawaj. Noga, o czym się przekonałam, jęcząc żałośnie, nie złamała się, tylko była paskudnie potłuczona i zwichnięta. Wstań! Wydostałam się spod motocykla, przetoczyłam się i dzwignęłam. Musiałam opierać ciężar ciała na lewej nodze, wlokąc za sobą prawie bezużyteczną prawą, a uniesienie motoru stanowiło prawdziwą torturę. Machina, która wydawała się taka zwinna i lekka w trakcie jazdy, okazała się wyjątkowo ciężka w bezruchu. Mój motocykl zajaśniał w nagłym błysku reflektorów. Nadjeżdżał następny pojazd. Zagryzłam wargi i próbowałam się uspokoić, wsiadając na motor. Silnik nie chciał zapalić. - Proszę - wyszeptałam i spróbowałam ponownie. I jeszcze raz. Przy trzecim podejściu silnik zakasłał, zaskoczył i zaryczał. Wrzuciłam bieg i otworzyłam przepustnicę. Motor ruszył naprzód, tylna opona zapiszczała i zakołysała na boki maszyną, a jej drgania wydały mi się rozgrzanymi młotami walącymi w moją prawą nogę. Zwiatła zlewały się w plamy w moim polu widzenia i przez przerażającą sekundę pomyślałam, że ciało odmówi mi posłuszeństwa. Zamrugałam, a świat nieco się uspokoił. Zbliżający się pojazd był duży, jego kontury wyłaniały się z mroku, choć nie potrafiłam dostrzec na razie żadnych szczegółów. Jeśli to kolejny ciągnik z naczepą, którego zarzucało, to tym razem mogło mi się nie udać uniknąć zderzenia. Pojazd rósł w oczach, a jego reflektory świeciły niczym szalone białe słońca... ... I przemknął obok mnie. Do nowego ataku nie doszło. Odetchnęłam nerwowo i znowu wcisnęłam hamulce, zmuszając motocykl do gwałtownego hamowania, któremu towarzyszył lekki poślizg, ponieważ w ułamku sekundy, kiedy tamten pojazd mnie mijał, rozpoznałam go. Był czarny i chromowy, z wymalowanymi czerwono - żółtymi płomieniami. Spojrzałam w tył i dostrzegłam jaśniejące na czerwono światła hamowania, a po chwili usłyszałam przeszywający pisk, gdy wóz Luisa Rochy zatrzymał się w poprzek szosy, tarasując ją. Zdjęłam uwierający kask, zimny pustynny wiatr ochłodził mi spoconą twarz i rozwichrzył włosy. Ryzykowałam trochę; to był rzeczywiście wóz Luisa, co jeszcze wcale nie oznaczało, że za jego kierownicą siedział właśnie Luis - a jeśli nawet, to siła, która mnie wcześniej zaatakowała, wcale nie musiała się posługiwać obcymi, niewinnymi ludzmi. Mogła równie dobrze wykorzystać jego, chwilowo mącąc mu świadomość. Przez dobrą minutę wóz stał z pracującym silnikiem, a potem Luis Rocha otworzył drzwi i wyszedł na szosę. Nie wydawał się zaskoczony moim widokiem. Ani też szczególnie uradowany. Wyłączyłam silnik motocykla, zeszłam z niego i zajęłam się przetaczaniem go na pobocze, bardzo kulejąc przy każdym kroku. Luis podszedł do mnie i bez słowa przejął maszynę. Po tym, jak odprowadził ją w bezpieczne miejsce, zwrócił się do mnie. W blasku przednich świateł ciężarówki wydawał się mroczny i kanciasty, a płomienny tatuaż na jego ramieniu zdawał się wić. - Noga? - zapytał. Przytaknęłam ruchem głowy. Przykucnął i wprawnie przeciągnął dłonią od biodra do kostki; przygryzłam wargę, aby nie krzyknąć, kiedy na trafił na obolałe miejsce. - Nie mogę cię tutaj opatrzyć. Musimy jechać. Wsiadaj do ciężarówki. - Mój motocykl... - Nie mogłam go zostawić. Zmartwienie okazało się płonne; Luis przetoczył motor w pobliże tyłu ciężarówki, otworzył klapę i spuścił wmontowany podnośnik. Umieścił motocykl na platformie, zeskoczył na szosę i zamknął tył pojazdu. - Zrób, co mówiłem. Wsiadaj do wozu. - Tamci ludzie mieli wypadek... - Wyczuwałam ich ból i strach, tak samo jak cierpienie chłopca, który spadł z roweru. Słyszałam, jak wołają o pomoc. - Wiem. - To zrezygnowane spojrzenie jego oczu, lśniących teraz w blasku reflektorów, było straszne. - Pomoc już jedzie. Miał rację. Do moich uszu dotarło wycie syren, a na odległym wzgórzu widać już było czerwono - niebieskie błyski. Jeden z wraków - ciężarówki z naczepą, jak przypuszczałam - rozerwał się pod wpływem eksplozji i trysnął ogniem ku niebu. Drgnęłam, wytrącona z równowagi, a ręka Luisa objęła moje zadrapane obolałe prawe ramię. - Cassiel - powiedział. - Wsiadaj do wozu. Więcej nie będę tego powtarzał. - Nie musisz - odparłam znużona. - Jestem dżinnem. I wiem, że do trzech razy sztuka. Początkowo nie rozmawialiśmy ze sobą. Czułam się okropnie w ciasnej, metalowej szoferce, ale to się nie liczyło za bardzo w tamtej chwili wobec zaciekłości ataku, z którego ledwie uszłam cało. Widywałam już dżinny mobilizujące podobne siły, ale tym razem nie wyczuwałam dżinna. Wiedziałam, że kilkoro Strażników byłoby stać na takie wyczyny, w sensie ich rozmachu, ale nie sądziłam, by działali oni tak... otwarcie. Z drugiej strony Scott Sands nie należał do subtelnych osób - tyle że był Strażnikiem Pogody, a nie Ziemi. Pierwszą rzeczą, jaką powiedział Luis po przejechaniu przez ciężarówkę kilku kilometrów, było: - Ibby przepłakała cały dzień. Nie umiałem jej uspokoić. Straciła rodziców. Nic dziwnego, że w takiej sytuacji to małe dziecko było roztrzęsione. Luis rzucił mi spojrzenie, twarde i ciemne jak nóż z obsydianu. - Płakała z powodu twojego wyjazdu. Poruszyłam się tak, żeby choć częściowo zasłonić się przed jego przenikliwym wzrokiem. - Sam mnie przepędziłeś. - Tak. Zrobiłem to. A dzisiaj dostałem informację, że wyrzuciłaś mojego szefa przez okno. Z jakiego powodu, do cholery? Czy tak sobie wyobrażasz odpowiedzialne postępowanie? - A co miałam zrobić, Luis? Czekać w domu na twój telefon? - Nie spodziewałem się, że kogoś zamordujesz. - To nie było morderstwo - zaprotestowałam. - On nie zginął. - Co takiego? - Nie zginął. Nie wiem, co się z nim stało. Wyskoczył, ale nie spadł na ulicę. Zupełnie jak gdyby... jakiś dżinn mu pomógł. - Nie zmieniaj tematu. Zjawiłaś się u niego, żeby go zabić, tak? - Poszłam do niego, żeby się przekonać, co ma mi do powiedzenia. Zrobiłbyś to samo, gdybyś nie musiał się zaopiekować bratanicą. [ Pobierz całość w formacie PDF ] |