[ Pobierz całość w formacie PDF ]
z którego przyszła, rządziły rygorystyczne prawa i to było jedno z nich: zwierzęta broniły ludzi. Zoo było azylem. Koniec. Chaos nauczył się pokonywać zwierzęta. Uciekaj, Vincencie! Zabierz Isabelle i zmykajcie stąd. Coco wskazała otwartą bramę na wybieg. Rozległo się tam długie, głośne warknięcie. Nie był to jednak lew, ale słonica matka biegnąca ratować dziecko. Wpadła przez drzwi z przerażającą szybkością i podbiegła do April. Coco popędziła za nią. Ettrich złapał Isabelle za rękę i pociągnął ją w kierunku bramy. Zza pleców doleciał ich przerazliwy wrzask, który nagle ucichł. Zaraz potem rozległy się dwa inne odgłosy: najpierw suchy, przejmujący chrzęst, pózniej krwisty, płaszczący chlust. Nie! krzyknęła Isabelle i próbowała się wyszarpnąć. Ettrich nie puścił jej ręki. Pociągnęła znowu, tym razem oglądając się wstecz na zwierzęta. Obejrzał się także i pożałował tego na całe życie. Dzieci zdążyły zabić słoniątko, wciągając połowę jego wielkiej głowy między pręty klatki. Czaszka pękła, polała się krew. Od zmiażdżonego mózgu do najdalszych rejonów ogromnego ciała biegły ostatnie informacje i polecenia, tak iż mogło się wydawać, że April jeszcze żyje. Nie wszystkie jej członki wiedziały, że to już koniec. Poruszały się, drżały, reagowały, starając się uniknąć śmierci, która już nadeszła. Nogi słoniątka ugięły się i oprócz głowy, wklinowanej między zakrwawione pręty, całe ciało osunęło się na podłogę. Matka podeszła do słoniątka i zaczęła je popychać, próbując sprawić, żeby stanęło, wróciło, odżyło. Popchnęła je trąbą, nogą, a potem podparła swoją brązową głową. Gdy jej wysiłki spełzły na niczym, zaczęła kiwać głową w górę i w dół, w górę i w dół. Istoty ludzkie nie rozumieją śmierci. Dla nich oznacza ona tylko stratę, coś na zawsze odebranego, nową przestrzeń. Większość zwierząt jednak rozumie śmierć i dlatego traktuje ją zupełnie inaczej. Wyczuwają ją i odpychają, sikają na nią i idą dalej. Wiedzą, że któregoś dnia śmierć je zwycięży, ale jak długo żyją są jej panami. Używają jej albo nią gardzą. Nikt z dorosłych, wpatrzonych w umierającą April, nie spostrzegł, że dzieci zaczynają wchodzić do klatki. Wsunęły się gęsiego przez otwarte drzwi. Nie spieszyły się. Na ich twarzach malowały się różne uczucia. Jedne były uradowane, inne obojętne. Krew słoniątka powalała ich białe koszulki i ręce. Wyglądały tak, jakby przed chwilą napsociły pooblewały się czerwoną farbą albo urządziły sobie bitwę najedzenie, korzystając z chwilowej nieobecności nauczyciela. Krew na ich ubraniach zaczynała brązowieć. Tylko ręce i niektóre twarze zachowały jeszcze czerwony odcień. Dopiero gdy wszystkie znalazły się w klatce, ruszyły w kierunku dorosłych. Coco jęknęła, wiedząc, że jest za pózno. Droga ucieczki została odcięta, nie było sposobu, aby umknąć. Postaraj się to zapamiętać, Vincencie. Ettrich nie spuszczał wzroku ze zbliżających się dzieci. Co zapamiętać? Zmierć. Pamiętaj, czego się tu nauczyłeś. Nie zdążył nic powiedzieć, ani nawet pomyśleć nad odpowiedzią, gdyż z zewnątrz znów doleciał hałas. Był tak osobliwy, że wszyscy aż zamarli z wrażenia dzieci, dorośli, a zwłaszcza słoń. Zrazu przypominał coś w rodzaju bębnienia, ale po chwili przeszedł w furkot, rozproszony trzepot, jakby tysiące ptaków wzbiło się równocześnie do lotu. Ettrich wzdrygnął się, kiedy ktoś ścisnął jego dłoń. Spojrzał na Isabelle jej oczy były nie mniej przestraszone niż jego. Vincencie, co to jest? Co to za szum? Jego oczy łypnęły na boki. Potem za ich przykładem poszła głowa obróciła się raz w lewo, raz w prawo. Nie wiem odparł szeptem. Dwadzieścia kroków dalej, na wybiegu, słychać było jeden z najbardziej pierwotnych odgłosów, jakie istnieją na świecie. Ettrich, Isabelle i Coco słyszeli go po raz pierwszy. Dzwięk ten rzadko można usłyszeć w naturze. Zbierały się zwierzęta. Najpierw przez bramę wbiegł lew, a za nim, tuż nad ziemią, wleciało wielkie stado gołębi. Ptaki rzuciły się na dzieci. Lew dał w ich stronę susa. Czwórka dzieciaków bez wysiłku złapała go w powietrzu i w ułamku sekundy skręciła mu kark. Zwierzę zwaliło się na ziemię; padło na betonową podłogę z głuchym tąpnięciem, jak gdyby ktoś upuścił ciężki dywan. Przyszła kolej na gołębie. Choć widok był doprawdy zdumiewający, Ettrich zachował dość zimnej krwi, żeby się zastanowić, jak zaatakują ptaki. Oczy. Ptaki poleciały prosto w twarze dzieci, próbując wykłuć im oczy ostrymi dziobami. Przez jakiś czas wydawało się, że ta strategia się sprawdzi, że zatrzyma dziecięcy pochód. Większość dzieciaków, osłaniając z piskiem twarz rękoma, pokrytymi teraz ich własną krwią, zgięła się wpół i wtuliła głowę w ramiona, podczas gdy ptaki dziobały je, gdzie popadnie. Nadbiegły cztery borsuki i ścięły dzieci z nóg. Jak przystało na nieprzyjaciół człowieka, dwaj bracia i dwie siostry natychmiast rzucili się, by zrobić użytek z ostrych pazurów i zębów. Nadciągały coraz to nowe zwierzęta: zebra, struś, dwa mrówkojady, o pazurach dłuższych niż borsucze, i mandryle, które gryzły i walczyły nadzwyczaj szybko i zwinnie. Nie wahały się ani chwili. [ Pobierz całość w formacie PDF ] |