[ Pobierz całość w formacie PDF ]
- Jest więc dłuższy od największego opisanego wieloryba. - Tak, o kilka stóp, ale oczywiście waży przeszło dziesięciokrotnie mniej. Franklin podniósł się z fotela i ruszył na poszukiwanie słownika. Po chwili Indra usłyszała pomruki niezadowolenia z sąsiedniego pokoju i spytała, co się stało. - Piszą tutaj, że furlong to dawna miara odległości równa 1/8 mili. Melville plecie głupstwa. - Zazwyczaj jest bardzo ścisły, w każdym razie tam, gdzie chodzi o wieloryby, ale furlong to oczywisty nonsens - jestem zdziwiona, że nikt tego dotychczas nie zauważył. Może miał na myśli sążnie, a może to błąd drukarski. Nieco uspokojony Franklin odstawił słownik na półkę i wrócił na taras. Właśnie w tym momencie wpadł Don Burley, porwał Indrę w ramiona, ucałował ją po bratersku w czoło i posadził z powrotem na krześle. - Zbieraj się, Walt! - zawołał. - Jesteś gotów? Podwiozę cię na lotnisko. - Gdzie się podział Peter? - spytał Franklin. - Peter! Chodz się pożegnać, tatuś idzie do pracy. Na taras wpadła czteroletnia wiązka nieujarzmionej energii, omal nie zwalając Franklina z nóg. - Tatusiu, przyniesiesz mi dziesięciornicę? - spytał. - Hej, a skąd ty o tym wiesz? - Mówili o tym w dzienniku dzisiaj rano, kiedy jeszcze spałeś. Pokazali też fragment filmu Dana. - Tego się właśnie bałem. Będziemy musieli teraz pracować w tłumie filmowców i reporterów zaglądających nam przez ramię. W tej sytuacji na pewno coś nawali. - Dobrze przynajmniej, że nie mogą zejść za nami na dno - wtrącił Burley. - Mam nadzieję, że się nie mylisz, chociaż trzeba pamiętać, że nie tylko my rozporządzamy głębokościowymi łodziami podwodnymi. - Nie wiem, jak ty możesz z nim wytrzymać - zwrócił się Don do Indry. - Czy on zawsze widzi wszystko tylko w czarnych barwach? - Nie zawsze - uśmiechnęła się Indra, usiłując oderwać Petera od ojca. - Co najmniej dwa razy w tygodniu zdarzają mu się napady dobrego humoru. Uśmiech stopniowo znikał z jej twarzy, kiedy patrzyła w ślad za odjeżdżającym wysmukłym, sportowym autem Dona. Bardzo lubiła Dona, który był jakby członkiem ich rodziny, i czasami poważnie się o niego martwiła. Wciąż jeszcze nie ożenił się i nie miał własnego domu; koczowniczy, kawalerski tryb życia na dłuższą metę musiał być męczący. Od kiedy go znali, większą część życia spędzał na wodzie albo pod wodą, od czasu do czasu urządzając szaleńcze wypady na ląd. Zazwyczaj korzystał wtedy z ich gościnności, co czasem bywało krępujące, zwłaszcza kiedy okazywało się, że na śniadanie przychodzi jakaś bliżej im nie znana dama. Ich własne życie również trudno było nazwać osiadłym, ale przynajmniej zawsze mieli coś, co mogli nazwać domem. Najpierw było to mieszkanie w Brisbane, gdzie przyjście na świat Petera przerwało jej krótki, lecz szczęśliwy okres pracy na Uniwersytecie Queenslandzkim; potem bungalow na Fidżi, z dachem, który przeciekał w coraz to innym miejscu; mieszkanie przy stacji wielorybniczej w Południowej Georgii (do dzisiaj prześladował ją odór odpadków i krzyk mew krążących nad przystanią, gdzie ćwiartowano wieloryby); i wreszcie ten domek nad brzegiem morza na Hawajach. Cztery domy w ciągu pięciu lat to niemało, ale Indra wiedziała, że jak na żonę inspektora i tak miała szczęście. Nie żałowała, że musiała przerwać pracę zawodową. Obiecywała sobie, że wróci do niej, gdy tylko Peter trochę podrośnie; nawet teraz czytała na bieżąco całą literaturę. Niedawno Journal of Selachians opublikował jej list na temat prawdopodobnego przebiegu ewolucji mitsukuriny i od tego czasu prowadziła interesujący spór ze wszystkimi pięcioma specjalistami od tego zagadnienia na świecie. Nawet jeśli nie uda jej się zrealizować tych zamierzeń, przyjemnie jest pomarzyć, że można połączyć te dwie przyjemności, myślała Indra Franklin, gospodyni domowa i ichtiolog, przygotowując drugie śniadanie swemu wiecznie głodnemu synowi. Pływający dok został zaopatrzony w urządzenia, które wprawiłyby w osłupienie jego konstruktorów. Cały wewnętrzny basen otoczono grubą stalową siatką, rozpięta na dużych izolatorach, a nad siatką zawieszono brezent, dla ochrony przed słońcem wrażliwej skóry i oczu Percy ego. Jedyne oświetlenie wnętrza doku stanowiły matowe żarówki; na razie jednak wielkie wrota na obu końcach doku były szeroko otwarte, przepuszczając zarówno światło, jak i wodę. Dwie łodzie podwodne stały gotowe do drogi przy zatłoczonym pomoście, gdzie doktor Roberts udzielał ostatnich instrukcji. - Postaram się nie przeszkadzać wam zbytnio, kiedy już będziecie pod wodą, ale na litość boską mówcie mi, co się tam dzieje! - Będziemy zbyt zajęci, żeby gadać jak sprawozdawca sportowy - odpowiedział Don z uśmiechem - ale zrobimy, co się da. A jeśli coś nam się przytrafi, to możesz być pewien, że będziemy natychmiast wrzeszczeć o pomoc. - Gotowe, Walt? - W porządku - powiedział Franklin wchodząc do łodzi. - Do zobaczenia za pięć godzin. Mam nadzieję, że wrócimy z Percym. Nie tracąc czasu ruszyli w głąb; nie minęło dziesięć minut, a już mieli nad sobą cztery tysiące stóp wody i na ekranach znajomy obraz skalistego dna. Nigdzie jednak nie było pulsującej gwiazdki, wyznaczającej miejsce pobytu Percy ego. - Mam nadzieję, że nadajnik nie przestał działać - powiedział Franklin, przekazując tę wiadomość niecierpliwiącym się na górze uczonym. - Jeśli tak, to możemy stracić kilka dni na powtórne odszukanie go. - Czy myślisz, że się wyniósł z tej okolicy? Trudno byłoby mu się dziwić - dodał Don. Z góry, ze świata, gdzie było światło i słońce, rozległ się spokojny, pewny głos [ Pobierz całość w formacie PDF ] |