[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Penpilick, ten z Grampound, a ta cholera nawet z Praze-an-Beeble, żeby ich zaraza wytłukła! Daj mi pieniądze, na brzegu może nie być okazji. - Umowa to umowa, dziadku - przypomniałem mu grzecznie. - Dostaniesz je tak, jak powiedziałem. Ani sekundy wcześniej. Sapnął rozgoryczony. - Najpierw pójdę do magazyniera. Dopiero potem zaczniemy rozładunek. Zabiorą ci papiery i pozwolą chodzić po magazynie. Potem dasz mi pieniądze. - Pewnie, że dam. Nie przejmuj się i pomyśl o emeryturze. Z brzegu obserwowało nas paru uzbrojonych strażników, gdy parowa winda opuściła na pokład trap, po którym stary wdrapał się na nabrzeże. Zastanawiałem się, czy przypadkiem nie przyszło mu do głowy wydać mnie, może tutaj płacili nagrody za takich jak ja... Wrócił po kilku minutach i pogonił załogę do roboty, a ja sprawdziłem, czy sztylet, wytrych i gotówka tkwią za pazuchą; jakby co, nie miałem zamiaru poddać się bez walki. Pałkę zostawiłem w kabinie, nie przydałaby się tutaj na wiele, a na pewno rzuciłaby się niepotrzebnie w oczy. Zladem innych złapałem pierwszy z brzegu worek i ruszyłem po trapie. Każdy kolejno oddawał papiery oficerowi, który wpychał je do pudła, a następnie przypinał do koszuli lub kurtki delikwenta znaczek identyfikacyjny. Wyglądał na ciężko znudzonego tą czynnością, co dodało mi pewności siebie. Przeszło mi, gdy dostałem znaczek. Przypiął mi go nie do ubrania, ale do gołej skóry. Zacisnąłem zęby i odskoczyłem. Oficer uśmiechnął się z wyraznie sadystycznym zacięciem. - Ruszaj się, durniu! Następny! Znalazłem się na brzegu bez zwracania czyjejkolwiek uwagi. Idąc za poprzednikiem, wyniosłem bagaż do mrocznego magazynu, gdzie zwaliłem worek na stertę, obok której stał siwowłosy. Na mój widok ożywił się i zawołał coś, machając zawzięcie. - Pieniądze! - szepnął, gdy podszedłem. Zatoczyłem się na szefa. Gdy się pozbierałem, stary sapnął z ulgą, a ja rozejrzałem się po betonowych ścianach i stalowych dzwigarach, i poszedłem po drugi worek. Przy czwartym worku zacząłem tracić cierpliwość. Jeszcze trochę, a statek zostanie rozładowany, a ja poprzestanę na dłuższej wycieczce morskiej połączonej z ćwiczeniami siłowymi. Z tego budynku po prostu nie było wyjścia innego, jak tylko na nabrzeże, nie było też miejsca, by się ukryć. Cóż, gospodarze naprawdę nie lubili nieproszonych gości i zrobili co tylko w ich mocy, by utrudnić im wstęp na wyspę. Potrzebowałem czasu do namysłu. - Zrób przerwę na piwo! - poleciłem staremu cicho, mijając go przy wejściu na trap. Oficer poszedł już w cholerę, ale dwaj ponurzy wartownicy tkwili na molo jak wrośnięci. - Nigdy nie robię przerw w pracy! - zaprotestował obrażony kapitalista. - Dziś będzie inaczej. Dzień jest gorący, a ty wolałbyś, żeby tutejsze władze nie dowiedziały się, że wynajęto cię do przemytu, co? Jęknął coś, ale posłusznie wrzasnął kilka zdań, które załoga przyjęła z lekkim zaskoczeniem, ale bez protestów. Pospiesznie zebrali się wokół beczułki. Sam też się napiłem, po czym siadłem na nadburciu obok trapu. Zerknąłem w górę: buty wartownika. Zerknąłem w dół: woda... I wolna przestrzeń pomiędzy palami, na których wspierało się molo. Czyli jednak coś... Poczekałem, aż buty znikną z horyzontu, a stary raczy się wreszcie odwrócić, i zsunąłem za burtę zwój liny przyczepiony do czegoś na pokładzie. Przy beczce wywiązała się tymczasem różnica poglądów na temat zasad racjonowania napoju, co wszystkich żywo interesowało, mogłem zatem nie zauważony zsunąć się cicho i szybko po linie. Mając stopy w wodzie, puściłem sznur i bez plusku pogrążyłem się w portowe odmęty. Czym prędzej od- płynąłem pod molo i rozejrzałem się uważnie. Prawdę mówiąc, niewiele tu było do oglądania. Pokryte szlamem deski łączyły równie oślizłe słupy. Wokół pływały najrozmaitsze śmieci, a całość śmierdziała wychodkiem. Skierowałem się ku mroczniejszym zakątkom bliżej brzegu, gdzie natknąłem się na [ Pobierz całość w formacie PDF ] |