[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Kadrę oficerską mamy - rzucił znów do kapitana, awansując jakby Ola (naszywki plutonowego sprawdził tym swoim nieuchwytnym okiem). - Muszę uzgodnić z dowództwem odcinka - wzruszył nieprzejednanie tamten suchym ramionkiem i wyszedł bez pożegnania. - Mów, jak było! - rozkazał Zygmunt. Usiadł w jakimś fotelu, stęknął oparłszy się nieostrożnie. Wstał, ułożył się na stojącym pod oknem tapczanie. - No - ponaglił. Nim Olo zdecydował się na pierwsze słowo, spał głębokim, niewzruszonym snem. Trzeciego gołębia ustrzelił na małym placyku w pobliżu Mokotowskiej. Wartownik strzegący przeciwległej bramy pokwitował strzał fachowym: - W samo centro. Olo podnosił ptaka za skrzydło - rozciągnęło się żałośnie, jak bezgłośna harmonijka - gdy z bramy wyskoczył jakiś powabny oficerek. Zakrzyczał ostro: - Strzelanina w pobliżu Kwatery Głównej? Do gołębi? Tupiąc nogą zażądał od Ola podania jednostki i pozostawienia łowieckiego trofeum. - A ja pierdolę, panie poruczniku - powiedział chłopak i z namysłem ściągnął brwi popatrując na parabelkę w swojej prawej ręce. Oficerka jakby zdmuchnęło. - Pryskaj! - ostrzegł krótko wartownik. - Poleciał po ludzi. Będzie po pół gołąbka na twarz - rozważał Olo już za rogiem ulicy. - Może obudziłem naczelnego wodza? - uśmiechnął się krzywo. - Pewnie ma mocny sen. Sumienie ma spokojne. - Przypomniały mu się, ni stąd, ni zowąd, godziny męki po zabiciu Ponurego. - Jeszcze by też, porównanie! - zakpił w myślach nie wiedzieć z kogo. - Zęby tak on się miał o każdego zabitego martwić choć minutę, czasu by mu do życia nie pozostało. Do starości sumienie by nie dało rady odrobić wszystkich. Diabli wiedzą, czy tu ćwiartka nie poleciała - pomyślał o stratach sięgających, kto wie, może ćwierć miliona. Był już na podwórzu swej kwatery. - Oho! Na okiennym gzymsie pierwszego piętra siedział gołąb. Olo szybko odpinał kaburę zapiętej już parabelki. - Cholera, poczuł coś, drań - zaklął zmartwiony, gdy ptak z furkotem uderzył o blachę nasłonecznionego nieba nad domem. Trzymając trzy ustrzelone gołębie biegł po dwa stopnie. Zdyszany stanął pod drzwiami. Człowiek już słaby jak łach! Otworzył nogą drzwi, triumfalnie wsunął obciążoną łupem dłoń. - Zadziałałem drób! Doleciał go radosny pisk Kryski. Wieść o tym, że jest gospodynią przyjęcia urządzonego dla starej gwardii, przyjęła jak największą od początku powstania nominację. - Rety, przyjęcie! Z kaszy pluj ? Z jęczmiennych placków na parafinie? - przeraziła się po gospodarsku. Kasza popularnie zwana pluj , od ilości wypluwanych z niej zdziebeł plew i paprochów, stanowiła w tym czasie, obok jęczmienia mielonego w młynkach do kawy, fundament aprowizacji Zródmieścia. Ale teraz Kryska zadziwiła Ola. Wyjęła mu z ręki ptaki, pocałowała go, jak bezwstydnie, pojął dopiero spostrzegając zatrudnionego przy kuchni sierżanta- szefa, i oświadczyła swobodnie: - Bo mięsko tośmy już z sierżantem zadziałali. Królik - oznajmiła triumfująco, uderzając pokrywą garnka. Tragiczny taboret, który wykopyrtnął się na środku kuchni pozbawiony trzech nóżek, świadczył o pełnej autarkii Kryskowego gospodarstwa. Jej zmizerowana twarz, zaróżowiona od ognia, promieniowała nowym życiem. Olo przyjrzał się jej ze zdziwieniem. Ubrana była w kurteczkę, którą nosiła kiedyś gospodyni ich kwatery. Olo nie pamiętał, że przed paru dniami półżartem komplementował ten stroik starej panny. - Pożyczyłam - uśmiechnęła się jakoś nie po swojemu, lękliwie, spostrzegając jego spojrzenie. Niecodzienna, jakby wdzięczna nie wiadomo za co, ożywiona, nieswoja, bo oddana mu każdym spojrzeniem. Nie rozumiał, że Kryska przeżywa po swojemu, po raz pierwszy, jak dziewczynka instalująca lalki, swój dom . - Królik? - zdziwił się szczerze oszałamiającą zdobyczą i łakomie pociągnął nosem wietrząc smakowity zapach mięsa. Patrzyła na niego jakby na coś czekając. - Jesteś wspaniała! - uciekł spojrzeniem za okno. Tam, w kierunku dawnego skwerku, ciągnął ośmioosobowy kondukt. Ludzie idący za trumną objuczeni byli walizami i tobołami, robiło to wrażenie, że zmarły przeprowadza się na tamten świat z wszystkimi rzeczami. Widocznie po spełnieniu groteskowo uproszczonej żałobnej ceremonii wybierali się gromadnie w drogę do innej części miasta. Olo zaśmiał się niefrasobliwie: - Popatrzcie! - Pali się! - zaalarmował krzyk sierżanta. Kryska odwróciła się od okna i ściągnęła garnek z zagrożonym królikiem. - Czy tylko przyjdą wszyscy? Najwięcej kłopotu było z noszami Kolumba. Jego rana otworzyła się w kanałach i obecnie, osłabiony, daremnie walczył z warującą przy nim Niteczką o prawo do samodzielnego chodzenia. Przyniosły go we dwie ze starą panną - sanitariuszką, gospodynią kwatery zajmowanej przez pluton Ola. - Oho! - pokwitował z uznaniem urodę Kryski, gratulacyjnie salutując z daleka szczęśliwego Ola obu złożonymi dłońmi. - Dajcie tu głowę - komenderowała jakoś oschle Niteczka odwracając jego nosze tyłem do Kryski. - I tak zaraz wstaję. - Spróbuj, Machabeusz, a osobiście dana ci, w czapę, ja teraz gołębia trafiam w locie. - Kolumb, Kolumb! - błagalny szept Niteczki. - Mój Boże, skąd pani zorganizowała mięso? - podziw starej panny. - Siadajcie! - Kryska jako pani domu. - Na czym? - Ojej, spaliłam taborety... - Na nosze, proszę na nosze. - Kolumb! - Niteczka strofuje łagodnie. Olo patrzy z czułością na twarz przyjaciela, z której chudość wyciągając nos i zostawiając grube usta uczyniła jakby czytelny preparat rasy, i uśmiecha się wspominając Starego. Myśli właśnie, że trzeba mu powiedzieć o tym, jak wydostojniał sztubacko złośliwy przydomek od przyznanego Machabeuszowi Virtuti, ale mówi co innego: [ Pobierz całość w formacie PDF ] |