[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Książę wysłuchał sprawozdania Bogusława o stanie przygotowań. Na zakończenie opowiedział mu Bogusław o rannych wypadkach i spra- wę z Wszeborem przedstawił, prosząc o zezwolenie na spotkanie się. Książę rzekł: - Jeśli mu nie ufasz, każ go w pęta ująć. Ale gdyby i prawda była, nie waży się drugi raz, skoro już wie, że go podejrzewasz. Wezmiem 104 Kołobrzeg, to się dowodnie przekonamy, jak było z Przedsławem, a Boga na sędziego wzywać strach, gdy to wszystko jeno twoje domysły. Bogusław zarumienił się i odparł: - Nijak mi go teraz w pęta brać, boby pod niebo krzyczał, że przed wami oszczerstwa miotam na niego, a sądum się uląkł, na który go pozwałem. - Jako chcesz - rzekł Bolko niechętnie - choć ordalia czasu wojny wobec nieprzyjaciela niebywała rzecz. Jeno się spiesz, bo pozajutrze zaczniemy. A nie daj się, boby cię ominęło wesele - książę klepnął ulubieńca po ramieniu. - W boskim to ręku, ale taki pewny jestem, żem praw, iż mi ani w myśli nie postoi, bym mu nie poradził. Bogusław wracał zamyślony. Postanowił, że spotka się z Wszebo- rem nazajutrz o świcie. Zsiadłszy z konia przed szałasem, polecił jed- nemu z wojaków przywołać Doliwę, by go zawiadomić. - Musicie poczekać co nie bądz, bo widziałem, jak z braćmi do koni szedł pod las - odparł zagadnięty. Bogusława coś tknęło. Dosiadł z powrotem konia i rzekł: - Tedy sam skoczę po niego. Do stadniny nie było daleko. Konic pasły się na łączce pod lasem, w którym koniary pobudowali dla nich szopy, bo noce już były zbyt chłodne, by je można było na pastwisku zostawiać. Gdy Bogusław dopadł koniarów, dziesiętnik, zagadnięty o Wszebo- ra, odparł: -Z południa był tu samotrzeć. Konie wzięli i tam ono pojechali! - wskazał ku zachodowi, gdzie ciągnął się gościniec do Kołobrzegu. Bogusławowi krew uderzyła do głowy. Teraz był już nie tylko pew- ny swych domysłów, ale zatrwożył się o Przedsława. Niepomny, że szaleństwem jest w pojedynkę ścigać trzech tęgich wojaków w nie- przyjacielskim kraju ani że książę słusznie gniewać się może o samo- wolę, tyle jeno miał rozsądku, że krzyknął do koniara: - Bierz paru ludzi, co do garzci, i w skok za mną! 105 Nie oglądając się więcej, wspiął rumaka i popędził. Gdy wpadł na nie uczęszczany od dłuższego czasu, piaszczysty gościniec, bez trudu poznał świeży ślad trzech koni idących kłusem. Zbiegowie nie śpie- szyli się zbytnio. Widno i w głowie im nie postało, by ich miał kto ścigać, a tym mniej doścignąć przed niezbyt odległym Kołobrzegiem. Bogusław gnał konia, jakby chciał zarazem uciec przed wszelką rozsądniejszą myślą. Musi dopaść zbiegów, choćby w Kołobrzegu na rynku! Wiatr świstał mu w uszach, a pęd jeszcze go podniecał tak, że nie zauważył nawet, iż jesienny dzień, krótki i pogodny, mierzchnąć już zaczynał. Uprzytomnił to sobie dopiero, gdy pełny księżyc dzwi- gał się na niebo. W jego świetle zdało się Bogusławowi, że poznaje już las, w którym stali, gdy pierwszy raz spod Kołobrzegu odejść byli zmuszeni. W tej chwili jednak zauważył przed sobą na gościńcu trzy cienie. Zcigani jechali wolno, pewni siebie. Jakoż od Kołobrzegu już tylko kilka stajań ich dzieliło i chyba szaleniec mógł ich tu ścigać. Gdy jednak nadeszła rozstrzygająca chwila, Bogusław stał się zim- ny i trzezwy. Konia miał zegnanego; ujdą, jeśli uciekać zechcą, a po- radzą z nim sobie bez trudu, jeśli staną do bitki. Chyba że ich zaskoczy. Przypomniał sobie, że droga, wiodąca dotąd niemal wprost na północ, za niewielkim wzniesieniem skręca z nagła na zachód, a wysokopienny bór przed miastem przechodzi w chaszcze. Bez na- mysłu skręcił w las i nic bacząc, że w mroku łeb sobie może rozbić o gałąz, popędził ile pary w koniu, by przeciąć zbiegom drogę i przed nimi się zasadzić. Gdy się zatrzymał za rozłożystym krzem, w świetle księżyca dojrzał nadjeżdżających już o kilkadziesiąt kroków. Nie spodziewali się ni- czego, gdyż jadąc, gwarzyli spokojnie. Bogusław skupił całą uwagę i napięty jak łuk czekał. Gdy byli tuż, żgnął konia i skoczył. Nim się jednak starli, wrzask uderzył ze wszystkich stron i na go- ściniec wysypała się gromada ludzi. Dziesiątki rąk ściągnęło jezdz- ców z koni i obaliwszy na ziemię, wiązało ich z wprawą! Nim się pomiarkowali, stali już skrępowani pośrodku kupy zbrojnych Pomorzan. 106 Wszebor, gdy jeno ochłonął, ciskać się począł, krzycząc: - Z dobrej woli przyjechaliśmy, czemuż nas wiążecie? Od Bolka spod Białogrodu uszedłem do was, by wszystko rzec, co wam wie- dzieć potrzeba. Bogusława zaświerzbiały związane dłonie, ale że ruszyć nimi nie mógł, nie zapomniał o języku. Roześmiał się i zakrzyknął: - Za głupich was ma! Ja to od Bolka zbiegłem do was, a oni mnie ścigali. Wżdyście sami widzieli, jako nadjechali za mną. - Aże! - wrzasnął Wszebor. - Onże nas ścigał. - Szukaj takich głupich, jak ty, by uwierzyli, żem ja was trzech w pojedynkę ścigał do samego miasta. "^ Bogusław śmiał się tak szczerze i beztrosko, widząc, jak Wszebor pieni się z bezsilnej wściekłości, że bardziej niż słowami zdał się tym przekonywać Pomorzan. Starszy jednak mąż, który im przewodził, zakończył sprawę: - Nie będziem tu dochodzili, kto zbiegł, a kto ścigał. Do książęcia was zawiedziem, tam się sprawiać będziecie. - Jeno mnie razem z nimi nie trzymajcie, boby mnie ubili, by po- mstę wywrzeć i świadka zbyć - zastrzegł się Bogusław. Był tak zadowolony, że zdrajcy pomieszał szyki, iż zapomniał tra- pić się, że sam popadł w niewolę. Pewny był, że się z niej wydobę- dzie, tyle jeno, że walka o Białogród może go ominąć. Pocieszył się, że Pomorze jest wielkie i jeszcze sobie to powetuje. I mimo że w ko- mórce na wieży zameczku Swatobora chłodno było, a związane ręce dowierały, znużony zasnął zaraz. Koniuchy, jadąc za Bogusławem, przestrzeżeni wrzaskiem, na czas zawrócili i książę już rano dowiedział się, co zaszło. Poprzysiągł so- bie, że Wszebora dostanie, choćby za stu jeńców wymienić go przy- [ Pobierz całość w formacie PDF ] |