[ Pobierz całość w formacie PDF ]
127 Ponad szelest śniegu wzbił się krzyk, przeniknął przez ściany, dzwięczał tak ostro i wyraznie, jakby okno było otwarte. Ten sam po- nury, chrapliwy skrzek, który słyszała wcześniej w pobliżu domu Ly- le ów. Z pewnością był zbyt głośny, zbyt drapieżny jak na głos jakie- gokolwiek ptaka. Gwennan znów poczuła na skórze ciepło bijące od medalionu. Odchyliła kołnierz piżamy, by nań spojrzeć. Leżał zwrócony gwiezd- ną tarczą do jej ciała, lecz jego krawędzie płonęły jasnym światłem. Zniknęła iluzja bezpieczeństwa, jaką dawał jej ten dom. Gwennan wiedziała już, co krąży po nocnym niebie. Obraz odtworzony w jej umyśle był równie wyrazny, jak ten widziany oczami. Aowca opuścił zielony, obcy świat, zjawił się tutaj, prowadząc za sobą swą potworną świtę. W dawnych czasach siły Ciemności znane były kapłanom światła, walczono z nimi i umiano je powstrzymywać. Zawsze jednak istniały szczeliny między światami, przez które przedostawały się takie stwo- rzenia. To właśnie Ramię otworzył w tych ostatnich dniach drzwi do świata Orthy. Teraz& Tor! wyszeptała Gwennan, a imię to zahuczało echem w jej głowie& Tor! Tor! Tor! Skuliła się na łóżku, nasłuchując na nowo rozbudzonymi zmysła- mi, których nie potrafiłaby nawet nazwać. Ciemność szukała jej& Dlaczego jednak nie atakowała? Ludzie w minionych wiekach próbo- wali bronić się przed tym, co zakłócało teraz noc. Wykorzystywali róż- ne zaklęcia, wodę, którą uważali za świętą, zioła, których Ciemność rzekomo nienawidziła. Budowali kościoły i święte przybytki. Niektó- rzy ufali srebrnym ostrzom. Inni zdawali się na religię i jej narzędzia. Wszyscy jednak w głębi serca wciąż się bali, a ten strach niweczył każdy ich wysiłek. To właśnie strach był najgrozniejszą bronią Ciemności. Od swego zarania gatunek ludzki nosił w sobie ziarno strachu. W sprzyjających warunkach ziarno to mogło wzrastać, pączkować, rozkwitać. To właś- nie strach krzyczał, biegł, przedzierał się teraz przez śnieżne zaspy. Taki pierwotny strach mógł zabijać równie skutecznie, jak zęby i szpony. Ci nocni drapieżnicy byli zaledwie posłańcami. Tylko sięga- jąc poza nich można było stoczyć prawdziwą walkę, stawić czoło prze- ciwnikowi. Ale cóż ona mogła przeciwstawić Torowi? Chełpił się swo- ją wiedzą i z pewnością ją posiadał. Jako potomek Ramienia, który znalazł zapewne jakieś schronienie i wziął sobie za żonę zwykłą ko- bietę, był tylko półkrwi strażnikiem, a jego umysł uległ spaczeniu. 128 Z pewnością władał jednak Mocą znacznie lepiej niż ona, być może równie dobrze, jak lady Lyle. Lady Lyle leżała w miejscu, które Gwennan oglądała w lustrze, w miejscu, gdzie strażnicy zasypiali i odradzali się. Jak długo trwał taki proces, ile czasu musiało minąć, by starzec znów stał się mło- dzieńcem zdolnym kierować Mocą? Lata? Ile? Pokolenia, wieki? Jak głęboko zapadła już w ten ozdrowieńczy sen lady Lyle? Gwennan otworzyła szerzej oczy, choć widziała tylko ciemność. Podczas oglądanej przez nią sceny, kobieta ułożyła się w trumnie, za- nim ożył jej następca! A przecież Tor pojawił się w domu Lyle ów na wiele tygodni przed tym, jak opuściła go lady Lyle. Wspominała w li- ście o czynnikach, które przyspieszyły jej odejście, choć wtedy słowa te nic Gwennan nie mówiły. Tor nie wyszedł z komnaty powtórnych narodzin jako strażnik. A więc kto to był? Gdzieś pojawił się prawowity następca lady Lyle. To nie Tor ma korzystać z odnowionych kanałów energii. Ani też nie ona. Gwennan wiedziała jednak, że kryje się za tym jakiś plan. Wyczuwała tworzące go linie, nie potrafiła jednak pójść za nimi do samego zródła. Została wybrana, by przeciwstawić się Torowi. Z pewnością lady Głos nie wciągałaby jej w to, gdyby nie istniała choćby najmniejsza szansa, że bitwa zakończy się wygraną Zwiatła. Tor chciał uczynić z niej swego sprzymierzeńca, nie wroga. Uważał jednak, że w jej ży- łach płynie ledwie resztka starej krwi, że jest słaba i można rządzić nią za pomocą strachu. Musiał w to wierzyć, inaczej bowiem nie otwo- rzyłby wrót, nie uwolnił potworów. Gwennan wstała z łóżka i zaczęła się ubierać. Wzdrygnęła się mi- mowolnie, usłyszawszy ponownie krzyk przelatującego potwora, tak bliski, jakby nurkował on właśnie nad jej dachem i chciał zmusić ją do wyjścia na zewnątrz, przed oblicze swego pana. Gwennan wiedziała jednak, że może się obronić, poznała właściwy sposób. Uklękła przy szafce, do której schowała kiedyś tacę i kryształową kulę. Lampa nad jej głową zamigotała i zgasła. Na szczęście Gwennan miała ze sobą latarkę, którą położyła teraz na stole. Przyniosła także zielony płaszcz, czuła bowiem, że musi wykorzystać wszystko, co doda jej sił, pomoże osiągnąć zamierzony cel. Na tacy wciąż jeszcze pozostało kilka niedopalonych kryształ- ków. Gwennan zgarnęła je na kupkę, a medalion ułożyła w tej samej kryjówce, w której znalazła go kilka tygodni temu. Pózniej osadziła kulę w podstawie i sięgnęła po zapałki. Myślała intensywnie, próbu- jąc coś sobie przypomnieć. Czy te ulotne fragmenty wspomnień po- chodziły z przeczytanych przez nią książek, czy też z innego, odległego 129 9 Gwiezdny krąg [ Pobierz całość w formacie PDF ] |