[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Miał nadzieję, że nie popełnia błędu. Następnego dnia, w Wigilię, było zimno i sporadycznie padał śnieg. O poranku Reeder przespacerował się wskazanym przez Dietera szlakiem. Bez problemu znalazł polanę i gniazdo, które było nieco chwiejne, a jego drewniana struktura gdzieniegdzie pozbijana gwozdziami. Nie w smak mu było wspinać się na nie, ale Niemiec nalegał. No cóż, dziś po południu spróbuje. W śniegu znajdowały się niezliczone ślady dzików. Może mu się poszczęści. Jego jedynym zastrzeżeniem była stara strzelba, ale nie miał innej alternatywy. Dieter spędził poranek na cięciu chrustu i kiedy Jim Reeder wrócił do domku, lunch był gotowy - podgrzane resztki zapiekanki z poprzedniego wieczora. Godzinę pózniej wrócił z powrotem na szlak. Znieg lekko prószył, kiedy niepewnie wspinał się na stanowisko. Było zajadle zimno. Dziś wcześnie się ściemni... Aowca ponownie miał obawy, ale zmuszony był sobie z nimi poradzić. Jeśli nie strzeli, Dieter usłyszy przed jego wyjazdem kilka słów od serca. Gdyby nie odbicie w śniegu, trudno by było dostrzec dzika i położyć go jednym strzałem. Nie wyobrażał sobie tropienia rannej bestii w ciemnym, posępnym lesie. Oparł broń o barierkę i przygotował się na długie czekanie. Spokój przerwały odgłosy szamotania, dobiegające z głębi lasu. Po- chrząkiwanie i węszenie. Dzik był na tropie, ale czy uda mu się znalezć rozrzuconą na polanie kukurydzę? Nieduża świnia pojawiła się po jego lewej, zignorowała jedzenie i pierzchła, jakby się czegoś przestraszyła. Potem następna. I kolejne dwie. Coś zaalarmowało zwierzęta w lesie. Reeder zaczynał się niepokoić. Dobiegł go kolejny dzwięk, donośniejszy niż te, które słyszał uprzednio. Trzaskające podszycie lasu. Podniósł broń i popchnął dzwignię. Cokolwiek tam było, zmierzało w jego stronę i nie była to młoda świnia. Nagle dostrzegł jego sylwetkę, wyraznie odcinającą się od białego podłoża. Masywny dzik. Jego ryj uniósł się, jakby wyczuł coś innego niż jedzenie. Potężne kły, małe oczka, świecące na czerwono spomiędzy kudłatej sierści. Zachowywał się agresywnie, jakby coś go zdenerwowało. Ruszył naprzód i dostrzegł go na gniezdzie. Parsknął, wyrażając furię. Reeder ucieszył się, że posłuchał Dietera i użył gniazda. Nie musiał być tam na dole, oko w oko z potworem zwanym Diabłem. Ręce mu się trzęsły, kiedy wziął na cel swoją ofiarę. Wielkie bydlę zmierzało w jego stronę. W pewnej chwili podniosło łeb, eksponując pierś. Reeder nacisnął spust. W ciszy rozległ się ogłuszający huk. Mężczyznę odrzuciło. Wybuch i deszcz iskier rozświetliły rozgrywającą się na dole scenę. Spojrzenie dzika odzwierciedlało najwyższą wściekłość, której nawet ból, spowodowany uderzeniem naboju, nie mógł zamazać. Całun białego dymu chwilowo zasłonił Reederowi widok. Błogie uczucie ulgi, zanim doszedł do niego czysty strach, wynikający z sytuacji. Chwycił poręcz, bojąc się, że cała konstrukcja zawali się, wystawiając go na łaskę i niełaskę diabła o świńskim kształcie. Dzik stał z otwartą, krwawą raną na piersi, w miejscu, gdzie uderzyła kula. Nie upadł. Jego łeb był wzniesiony; wydawał z siebie niskie pomruk czystej dzikości. Palce Reedera trzęsły się, kiedy rozkładał broń. Z trudnością otworzył pudełko na amunicję i załadował nabój. Znów wycelował, tym razem w otwartą paszczę potwora. Strzał w gardło powinien załatwić sprawę. Stara broń znów wypluła iskry, a gęsty dym ponownie go osnuł, jakby chciał zasłonić mu ten zbyt straszny widok. Powoli jednak rozpraszał się, odsłaniając nadal stojącego Diabła. Jego ryk zamilkł, przykryty krwią, która skapywała z otwartej paszczy. Ale nadal nie upadł. Reeder nagle zdał sobie sprawę z czegoś, co sprawiło, że zaschło mu w ustach i spowodowało odruch wymiotny. Nie mógł zejść na dół, dopóki ta straszna istota nadal żyła. Został mu jeden nabój i jeśli nie uśmierci bestii, będzie skazany na pozostanie na górze, prawdopodobnie podczas mroznych, nocnych godzin. Przeładowując, przeklął Dietera w myślach. Zwińskie oczka w dole świeciły jak żarzące się węgle w piecu starego Niemca. Tym razem wyceluje prosto w łeb, jeśli stara broń da radę, wtedy uda mu się rozwalić diabelski mózg. Trzeci strzał. Ponownie ogień i dym. Kiedy chmura rozwiała się, wykrzyczał na głos swoją ulgę. Potężny dzik leżał na boku, jedynie drgawki kończyn świadczyły o resztce życia, która pozostała w jego ciele. To już koniec. Był martwy. A może nie?... Reeder zawahał się. Nawet teraz bał się zejść na dół. Potwór nadał mógł żyć, udając martwego, dopóki nie znajdzie się w jego zasięgu. Wtedy będzie mógł się zemścić. Nie miał już nabojów, starzec dał mu tylko trzy. Zostało mu tylko trochę śrutu. Z bliskiej odległości, w razie czego, może nawet zrobi z niego użytek. Modlił się, żeby nie musiał. Powoli zszedł na dół, cały się trzęsąc. Szczeble w każdej chwili groziły zawaleniem pod jego ciężarem. Kiedy wreszcie stanął na ziemi, zerknął z przerażeniem na zwłoki, leżące dziesięć [ Pobierz całość w formacie PDF ] |