[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Nie miała pojęcia, skąd czerpie siły, najpewniej z łaski boskiej. Ułożyła Travisa w szczelinie i sięgnęła po jego rewolwer. Pierwszy pojawił się Roscoe. Dostał kulkę w udo, wrzasnął z bólu i zniknął jej z oczu. - Trafiła mnie, suka! Zabiję ją, Clifford! - ryczał w głos. - Mocno oberwałeś? - odkrzyknął Clifford. - Krwawię niby wieprz, ale to tylko postrzał. Zabiję, jak amen w pacierzu. - Najpierw sobie dogodzimy. Będzie miała za swoje, Roscoe. Bracia przekrzykiwali się tak przez dobrą chwilę. Chcieli ją wystraszyć, opisując w szczegółach, co zamierzają z nią zrobić, ale Emily była już tak przerażona, że pogróżki przestały na nią działać. Dopóki krzyki dochodziły z oddali, wiedziała, że obydwoje są bezpieczni. Odłożyła rewolwer i oderwała pas materiału ze spódnicy, zrobiła szarpie, po czym rozpięła zakrwawioną koszulę Travisa, zobaczyła na piersi małą ranę: kula musiała przejść na wylot. Oderwała jeszcze jeden kawałek płótna i założyła opatrunek. Krzyki raptem ustały. Chwyciła broń i wyczekiwała. Miała wrażenie, że sekundy wloką się jak godziny, gdy Roscoe wysunął głowę zza drzewa i cofnął się, zanim zdążyła strzelić. - Jest między skałami. Możemy ją zajść tylko od przodu, ale nas zabije - krzyknął do brata. - Dostaniemy ją - odkrzyknął Clifford. - Wezmiemy ją głodem, hę? - zawołał Roscoe. - Nie, podejdziemy ją w nocy. Po ciemku nas nie wypatrzy. Nieprzytomna z przerażenia zaczęła się modlić. Wiedziała, że oboje właściwie nie mają żadnych szans na ratunek, ale gdyby tak Bóg zechciał zesłać pomoc, przyjęłaby ją z wdzięcznością. Jeśli chce wziąć do siebie któreś z nich, niechże to będzie ona. To wszystko jej wina, nie Travisa, niczym sobie nie zasłużył, żeby umierać w taki sposób. Bóg długo nie odpowiadał na jej modlitwy, z oddali dochodziły tylko złowróżbne pokrzykiwania Clifforda i Roscoe. W końcu jednak odpowiedział, a wtedy pomyślała, że powinna była dokładniej sformułować swoje błagania. Przysłał Jednookiego Jacka. - Panno Emily, nic panience nie jest? - usłyszała szept dochodzący zza skalnego występu. - Kto tam? - odszepnęła. Odpowiedział dopiero, gdy powtórzyła pytanie. - To ja, Jack. - Jack? To naprawdę ty? - Przecież mówię. - Gdzie jesteś? - Na skalnym występie. Jakby kto tu chciał wlezć, runie do kanionu. - Bracia O'Toole chcą nas zabić. - Tak pomyślałem, jak tylko usłyszałem strzały. Nie mogę do was zejść, panno Emily. - Sprowadz pomoc. Travis jest ranny. - To już po nim - szepnął Jack. - Nie - zawołała ze zgrozą. - Nie krzyczcie na mnie, panienko. Usłyszała urazę w głosie Jacka. Boże, nie będzie się z nim teraz sprzeczać. Czy on nie rozumie, w jakim są niebezpieczeństwie? - Przepraszam - szepnęła. - Och, Jack, tak się boję. Dzięki, że ruszyłeś za nami. - Nie dla niego to zrobiłem, tylko dla panienki. Spodobaliście mi się, panno Emily, to przyjechałem powiedzieć, co mi leży na sercu. - Nie czas teraz na to. Proszę, sprowadz pomoc. - To będzie kosztowało. Oddacie mi tego piątaka i dołożycie jeszcze pięć, żebym mógł się wystroić jak zalotnikowi przystało. Tylko nie myślcie, że się chce z wami żenić. Co innego obmyśliłem. Zacisnęła powieki, zła, że Jack marnuje czas na próżne gadanie, ale znała go już i wiedziała, że nie może go poganiać. Pojedzie po pomoc, kiedy sam zdecyduje, ponaglenia na nic się nie zdadzą. - Nie chcecie wiedzieć, co obmyśliłem? - Tak, powiedz mi, czego chcesz - powiedziała niecierpliwie. - %7łebyście zjedli ze mną kolację w hotelu w Pritchard. Wejdziecie ze mną pod ramię i nie wstaniecie od stołu, póki ja nie wstanę. Zgoda? - Zgoda. - No to jadę. - Spiesz się, Jack, i uważaj na siebie. Travis jęknął, ale Emily nie mogła nawet sprawdzić, czy otworzył oczy, cały czas wypatrywała czy nikt nie zbliża się do ich kryjówki. - Wszystko będzie dobrze, Travisie - szepnęła. Nagle dojrzała Clifforda, przebiegł między skałami. Dłonie tak jej drżały, że musiała chwycić rewolwer oburącz, po policzkach płynęły łzy, których nawet nie próbowała ocierać. Musi się skoncentrować i modlić o ratunek. Travis otworzył oczy. Widział Emily, widział broń w jej dłoniach, słyszał łkania. Nie mógł się poruszyć, czuł piekący ból w plecach, jakby ktoś je przekłuł. Usiłował zrozumieć, co się dzieje. Emily siedzi obok niego, na ziemi są głębokie ślady: ktoś musiał ciągnąć coś ciężkiego. Nagle wszystko pojął. Dobry Boże, zaciągnęła go w bezpieczne miejsce. Jest ranny, a ona go broni. Gdzieś w pobliżu muszą być bracia O'Toole. Emily ma zamiar stawić im czoło. Powinna czym prędzej stąd uciekać. Wyszeptał jej imię, starając się ze wszystkich sił zachować świadomość. - Co robisz, Emily? Musisz się stąd wydostać. Nie odwróciła się do niego. - Wszystko w porządku, mój kochany. Spij. Będę cię strzegła. A kto będzie jej strzegł. Nie, tak być nie może. To on powinien ją chronić. Nie będzie spał. Powinien odebrać jej rewolwer i ubić łotrów, którzy ją o płacz przyprawiali. Na powrót zapadł w ciemność. Nie miała pojęcia, jak długo tak siedziała, modląc się i hołubiąc nadzieję. Sytuacja stawała się coraz bardziej beznadziejna. Zmierzchało się. Emily nie wierzyła już, że pomoc nadejdzie przed nocą. Przypomniawszy Bogu, że beznadziejne sytuacje nie są dla Niego problemem, gotowała się na najgorsze. Jedna tylko myśl nią teraz powodowała. Umrze, ale będzie strzec ukochanego. 9 Travisa obudził odgłos strzału. Długo zbierał siły, by otworzyć oczy, a kiedy wreszcie mu się to udało, zobaczył nad sobą błękitne niebo. Niebo po chwili drgnęło. Nie rozumiał, co się dzieje. Zamknął powieki i próbował wsłuchać się w dochodzące szepty, spojrzał ponownie i zobaczył nachylającego się nad nim mężczyznę..., z błękitnymi oczyma. Cole? Nie, to ktoś inny, nie jego brat. Obcy go przesunął. Głowa opadła Travisowi na pierś, ale oczy miał nadal otwarte. Patrzył zdumiony na złocisty przedmiot połyskujący na kamizelce nieznajomego. Zapewne zegarek. Usłyszał szept Emily. Pytała nieznajomego, czy zdążą dotrzeć przed zmrokiem do domu Perkinsów. Kiedy nazwała go Ryanem, Travisowi wszystko ułożyło się w głowie. Złote pudełeczko, błękitne oczy. To nie zegarek, lecz kompas. Aobuz, który go tak szarpie, ma przy sobie kompas Cole'a. Travis wydał gniewny pomruk, chciał zerwać skradziony prezent z szyi nieznajomego, ale był tak słaby, że nie mógł unieść ręki. Ostatni wysiłek zupełnie go wyczerpał. Miał wrażenie, że ktoś kładzie mu dłoń na głowie i wpycha pod wodę. Znowu zasnął. Kiedy się obudził, zobaczył nachyloną nad nim Millie z brzytwą w dłoni. Instynktownie wytrącił jej grozny przedmiot z dłoni; brzytwa przeleciała przez cały pokój, odbiła się od komody i wylądowała na podłodze. Przestraszona Millie odskoczyła z głośnym krzykiem. - Jezu, ale jesteś popędliwy! Wreszcie postanowiłeś do nas wrócić. - Jak długo spałem? - Cztery dni, z przerwami. Trzeba ci było snu dla nabrania sił. Tak powiedział doktor. Mówił prawdę, bo bystrzejsze masz już oko. Chciałam cię ogolić. Przydałoby się, wyglądasz już jak niedzwiedz. Travis potarł zarośnięty podbródek. - Sam to zrobię. - Ziewnął, przeciągnął się i poczuł piekący ból. - Postrzelili mnie. - A jakże - przytaknęła. - W plecy dostałeś, ale bokiem. Kula przeszła na wylot. Doktor powiada, że szybko się wykurujesz. Nie wdało się zakażenie, nie gorączkujesz. Miałeś szczęście. Sam anioł cię strzegł. - Zapewne - przytaknął Travis z uśmiechem i powiódł wzrokiem po pokoju. Wnętrze wydało mu się znajome, dopiero po chwili zrozumiał dlaczego. Tutaj spała przecież Emily. - Gdzie ona? [ Pobierz całość w formacie PDF ] |