[ Pobierz całość w formacie PDF ]
puchu, szorstką szczeciną haczków, jak gdyby dla chwytania i zatrzymywania przepły- wów tlenu. Ten nalot delikatny i białawy spokrewniał liście z atmosferą, dawał im sre- brzysty, szary połysk fal powietrznych, cienistych zadumań między dwoma błyskami słońca. A jedna z tych roślin, żółta i pełna mlecznego soku w bladych łodygach, nadęta powietrzem, pędziła ze swych pustych pędów już samo powietrze, sam puch w kształcie pierzastych kul mleczowych rozsypywanych przez powiew i wsiąkających bezgłośnie w błękitną ciszę. Ogród był rozległy i rozgałęziony kilku odnogami i miał różne strefy i klimaty. W jed- nej stronie był otwarty, pełen mleka niebios i powietrza, i tam podścielał niebu co naj- miększą, najdelikatniejszą, najpuszystszą zieleń. Ale w miarę jak opadał w głąb długiej odnogi i zanurzał się w cień między tylną ścianę opuszczonej fabryki wody sodowej, wy- raznie pochmurniał, stawał się opryskliwy i niedbały, zapuszczał się dziko i niechlujnie, srożył się pokrzywami, zjeżał bodiakami, parszywiał chwastem wszelkim, aż w samym końcu między ścianami, w szerokiej prostokątnej zatoce tracił wszelką miarę i wpadał w szał. Tam to nie był już sad, tylko paroksyzm szaleństwa, wybuch wściekłości, cyniczny bezwstyd i rozpusta. Tam, rozbestwione, dając upust swej pasji, panoszyły się puste, zdzi- czałe kapusty łopuchów - ogromne wiedzmy, rozdziewające się w biały dzień ze swych szerokich spódnic, zrzucając je z siebie, spódnica za spódnicą, aż ich wzdęte, szelestne, dziurawe łachmany oszalałymi płatami grzebały pod sobą kłótliwe to plemię bękarcie. A żarłoczne spódnice puchły i rozpychały się, piętrzyły się jedne na drugich, rozpierały i na- krywały wzajem, rosnąc razem wzdętą masą blach listnych, aż pod niski okap stodoły. 31 Tam to było, gdziem go ujrzał jedyny raz w życiu, o nieprzytomnej od żaru godzinie południa. Była to chwila, kiedy czas, oszalały i dziki, wyłamuje się z kieratu zdarzeń i jak zbiegły włóczęga pędzi z krzykiem na przełaj przez pola. Wtedy lato, pozbawione kon- troli, rośnie bez miary i rachuby na całej przestrzeni, rośnie z dzikim impetem na wszyst- kich punktach, w dwójnasób, w trójnasób, w inny jakiś, wyrodny czas, w nieznaną dy- mensję, w obłęd. O tej godzinie opanowywał mnie szał łowienia motyli, pasja ścigania tych migocących plamek, tych błędnych, białych płatków, trzęsących się w rozognionym powietrzu niedo- łężnym gzygzakiem. I zdarzyło się wówczas, że któraś z tych jaskrawych plamek rozpadła się w locie na dwie, potem na trzy - i ten drgający, oślepiająco biały trójpunkt wiódł mnie, jak błędny ognik, przez szał bodiaków, palących się w słońcu. Dopiero na granicy łopuchów zatrzymałem się, nie śmiejąc się pogrążyć w to głuche zapadlisko. Wtedy nagle ujrzałem go. Zanurzony po pachy w łopuchach, kucał przede mną. Widziałem jego grube bary w brudnej koszuli i niechlujny strzęp surduta. Przyczajony jak do skoku, siedział tak - z barami jakby wielkim ciężarem zgarbionymi. Ciało jego dy- szało z natężenia, a z miedzianej, błyszczącej w słońcu twarzy lał się pot. Nieruchomy, zdawał się ciężko pracować, mocować się bez ruchu z jakimś ogromnym brzemieniem. Stałem, przygwożdżony jego wzrokiem, który mnie ujął jakby w kleszcze. Była to twarz włóczęgi lub pijaka. Wiecheć brudnych kłaków wichrzył się nad czołem wysokim i wypukłym jak buła kamienna, utoczona przez rzekę. Ale czoło to było skręco- ne w głębokie bruzdy. Nie wiadomo, czy ból, czy palący żar słońca, czy nadludzkie natę- żenie wkręciło się tak w tę twarz i napięło rysy do pęknięcia. Czarne oczy wbiły się we mnie z natężeniem najwyższej rozpaczy czy bólu. Te oczy patrzyły na mnie i nie patrzyły, widziały mnie i nie widziały wcale. Były to pękające gałki, wytężone najwyższym unie- sieniem bólu albo dziką rozkoszą natchnienia. I nagle z tych rysów, naciągniętych do pęknięcia, wyboczył się jakiś straszny, załama- ny cierpieniem grymas i ten grymas rósł, brał w siebie tamten obłęd i natchnienie, pęcz- niał nim, wybaczał się coraz bardziej, aż wyłamał się ryczącym, charczącym kaszlem śmiechu. Do głębi wstrząśnięty, widziałem, jak hucząc śmiechem z potężnych piersi, dzwignął się powoli z kucek i zgarbiony jak goryl, z rękoma w opadających łachmanach spodni, uciekał, człapiąc przez łopocące blachy łopuchów, wielkimi skokami - Pan bez fletu, co- fający się w popłochu do swych ojczystych kniei. 32 [ Pobierz całość w formacie PDF ] |