[ Pobierz całość w formacie PDF ]
dawno uschniętego zielska zaczepił się o kadłub statku, zawirował i pofrunął dalej, wyginając siew osobliwym tańcu. Z otworu u podnóża najbliższej czerwonej wieży coś wychodziło. Travis zamarł, patrząc, jak stwór zmierza wprost na nich. Wąż? Tak długi, że jego głowa zbliżała się do miejsca, w którym stali, podczas gdy ogon leżał pośród ruin. Indianin wycelował broń. Nagle Renfry uderzył go w nadgarstek, podbijając w górę lufę miotacza. W tym samym momencie Apacz dostrzegł coś, co Renfry zobaczył pierwszy: wąż nie składał się z ciała, skóry, kręgów, ale z jakiegoś przetworzonego materiału. Wił się mechanicznie przez otwór w budowli. Poruszał się do przodu gwałtownymi ruchami, stawał, pełzł dalej, jakby zmuszany do tego, wbrew ograniczeniom starego materiału i długiego użytkowania. Fakt, że posuwał się na szczudłowatych nogach, sprawiał, iż przypominał istotę ludzką. Miał jednak cztery górne wypustki, teraz zgięte na głównej części tułowia, a w miejscu, gdzie powinna być głowa, znajdował się trzon przypominający antenę zespołu komunikacyjnego. Szarpany, przerywany chód wskazywał, że wąż nie jest w pełni sprawny. Prawdopodobnie rdzewiał tu i niszczał przez długi czas. Ale jak długi? Mężczyzni odeszli od statku, dając przejście dziwnym istotom z wieży. - Roboty! - odezwał się nagle Ross. - To roboty! Ale co Zamierzają zrobić? - Chyba nalać paliwa - rzekł Ashe. - Trafiłeś w dziesiątkę! - Renfry postąpił krok do przodu. - Ale czy mają jeszcze paliwo? - Miejmy nadzieję, że coś zostało - powiedział Ashe. - Chyba nie powinniśmy tu stać. Lepiej wejdzmy z powrotem na pokład. Grozba uwięzienia w tym miejscu, gdy automatyczny pilot poderwie statek do góry i pozostawi Ziemian na pastwę losu, wywołała w nich falę czegoś zbliżonego do paniki. Pomknęli do drabiny i zaczęli się wspinać. Kiedy jednak dotarli do luku, Renfry stanął w otworze wejściowym i spojrzał na roboty. - Myślę, że ta ożywiona rura jest połączona pod spodem. Nie widzę, co robi ten robot na początku. Może po prostu czeka na wypadek kłopotów. I coś się dzieje z tym wężem. Widać, jak pęcznieje! Chyba tankujemy paliwo! - Stacja paliwowa. - Ashe spojrzał na szeroki pas kruszących się wież i lądowisk. - Popatrzcie na rozmiary tego miejsca. Z pewnością zbudowano je do obsługi setek albo nawet tysięcy statków kosmicznych. A fakt, że wszystkie naraz nie mogły lądować, sugeruje istnienie przeogromnej floty. - Wziął głęboki oddech - Floty, której liczebność wykracza poza ludzkie pojęcie. Mieliśmy rację. Ta cywilizacja rozprzestrzeniła się na całą galaktykę. Może sięgnęła do następnej. Travis wpatrywał się w postrzępiony wierzchołek wieży, z której wyszły roboty. - Wygląda na to, że od jakiegoś czasu nikogo tu nie było - stwierdził. - Maszyny - rzekł Renfry - będą pracować, dopóki się nie zepsują. Myślę, że zdołąją jedynie dojść do statku. Wzbudziliśmy jakiś impuls, lądując na właściwym miejscu. Roboty zostały zaktywowane do wykonania swego zadania, może ostatniego. Ile czasu minęło, od kiedy pracowały po raz ostatni? Być może stały tu bezczynnie przez tysiące lat, a cywilizacja, która je stworzyła, powoli umierała. Ci obcy konstruowali maszyny, a stopy metali, jakie wykorzystywali, o niebo przewyższają najlepsze ziemskie materiały. - Chciałbym zobaczyć wnętrze jednej z tych wież - powiedział Asche z zadumą. - Może przechowywali jakieś zapiski, mieli coś, co potrafilibyśmy zrozumieć i co pozwoliłoby nam rozwikłać tę zagadkę. Renfry potrząsnął głową. - Nie radziłbym próbować. Możliwe, że wzniesiemy się, zanim zdążysz przekroczyć próg tych drzwi. Oho, robot wraca. Chyba trzeba szykować się do startu. Zamknęli właz i wewnętrzną grodz. Renfry skierował się do sterówki. Pozostała trójka poszła do swoich kabin. Wkrótce nastąpił start. Tym razem nie stracili przytomności i wytrzymali do czasu, aż znalezli się z powrotem w przestrzeni kosmicznej. - Co teraz? - spytał Renfry, gdy po kilku godzinach zebrali się w mesie. Ale że żaden z nich nie mógł zaoferować nic ponad domysły, pytanie technika pozostało bez odpowiedzi. - Czytałem kiedyś książkę - odezwał się nagle Ross z lekkim zakłopotaniem, jak ktoś, kto przyznaje się do błędu - o pewnym holenderskim kapitanie, który poprzysiągł, że opłynie przylądek Horn na jednym z tych dawnych żaglowców. Wezwał na pomoc diabła i nigdy nie powrócił do domu. Po prostu ciągle żeglował. Przez wieki. - Latający Holender - powiedział Ashe. - Ale my nie wzywaliśmy diabła - zauważył Renfry. - Czyżby? - Travis wypowiedział na głos swoje myśli. Wszyscy spojrzeli na niego. - A cóż to za diabeł? - zainteresował się Ashe. - Szukaliśmy tego statku po to, aby zdobyć wiedzę niedostępną ludzkości - wyjaśnił Indianin. - I zostaliśmy za to ukarani - wszedł mu w słowo Ashe. - Jeśli rozpatrywać sprawę z tego punktu widzenia, masz rację. Zakazany owoc wiedzy. To przekonanie tak dawno zostało zasiane w umysłach ludzi, że do dzisiaj w nich pokutuje. - Zasiane - powtórzył Ross w zamyśleniu. - Zasiane... - Zasiane! -zagrzmiał Travis, jakby nagle wszystko zrozumiał. - Przez kogo? - Rozejrzał się po statku obcych i dodał miękko: - Przez te istoty? - Nie chcieli, żebyśmy się o nich dowiedzieli. - powiedział Ross. - Przypomnij sobie, co zrobili z bazą czasu Czerwonych. Odszukali ją i zniszczyli. Przypuśćmy, że rzeczywiście nawiązali kontakt z prymitywnymi ludzmi z naszego świata. Zasiali idee. Albo dali im przerażającą lekcję, i pamięć o niej została w umysłach naszych przodków? - Oprócz legendy o Latającym Holendrze są też inne opowieści. - Ashe poruszył się na siedzeniu. %7ładen z foteli na statku nie był dopasowany do rozmiarów ludzkiego ciała. - Choćby o Prometeuszu, który ośmielił się wykraść bogom ogień. Podarował go ludziom i cierpiał przez wieki za zuchwałość. Tak, istnieją wskazówki na poparcie takiej teorii, lecz dowody są za słabe. - Jego zapał rósł w miarę mówienia. - Może, tylko może, wkrótce się tego dowiemy! [ Pobierz całość w formacie PDF ] |