[ Pobierz całość w formacie PDF ]

25
Dopiero na dwadzieścia minut przed godziną policyjną doczekał się Antek przesyłki. Jeszcze
starowina nie zamknęła dobrze drzwi za posłańcem, chłopak stał już koło niej.
- W co pan wezmie? - broniła mu starowina małej, nieforemnej, owiniętej w gazetę bryły.
- W rękę... - wyrwał, pożegnał. W bramie zderzył się z wchodzącym Kolumbem. Był sam.
Wściekły.
- Jest plastyk! - zawiadomił go i już był na ulicy. Kroki przechodniów dopingował pospieszny
klask kopyt dorożkarskiego konia. Zęby chociaż ryksza. Jest, jak przywołana jego myślą.
Rykszarz nie chce jechać, ale usłyszawszy adres godzi się - snadz w kierunku jego  garażu .
Jadą szybko. W którejś bramie mijają grupę czterech granatowych. Policjanci stoją naradzając
się niespiesznie. Jest jeszcze kwadrans do godziny policyjnej.
- Halt! - pisk opon hamującego pojazdu. Ryksza przyhamowuje długo - jest lekka. Antek nie
czeka. Zeskoczył w bok i wali uliczką, ściskając swą paczuszkę. Nikt go nie goni. Na głównej
ulicy rykszarz klnie przez zęby, gdy na jego wózek ładuje się wrzeszcząc i wygrażając pijany,
tłusty feldfebel.
Antek skręca w pierwszą w prawo. Idzie szybko, prawie biegnie. Znów w prawo. Numer,
prędko numer! Ledwo, ledwo pełga niebieska żaróweczka. Ktoś idzie z przeciwka. Zęby choć
wiedzieć, czy plastyk wyrżnięty o bruk wybuchnie bez żadnego zapłonu, czy też padnie
bezsilny jak plastelina. Na szczęście ten zbliżający się ktoś jest niegrozny. Boi się jak on.
Skręcić w bramę. Pierwsze piętro. Dzwonić dwa razy. Drzwi otwiera sam Junosza.
- Jest - wręcza mu paczkę Antek i bez słowa zbiega po schodach. Mieszka niedaleko, o parę,
ulic.
Junosza zamyka drzwi.
- Sporo! - waży w rękach przesyłkę i wraca do pokoju.
- Co takiego? - indaguje go spłoszona małżonka.
- Paczka z punktu.
- Z którego, może od starej Zawadzkiej?  Od Genia ?
Przed żoną major nie ma tajemnic, ale marszczy tajemniczo brwi. Bez słowa odwija papier.
Jeden, drugi. Nagle osłupiał, opuszcza ręce. Na stole leży okrągła i świeża osełka masła. Pani
klaszcze w ręce.
- Widzisz, jaki ten Włodek dobry, pamiętał!
Włodek to imię ich przyjaciela, inspektora jednego z podmiejskich okręgów.
Gdzieś niedaleko pada strzał. Major powoli odwraca głowę i patrzy w ciemne okno. Już jest
cisza.
26
VII
Zaledwie czterech ludzi miał wytypować Zygmunt od siebie. Wybranie całkiem zielonego
 podchorążego bez stopnia było niewątpliwie aktem protekcji, której rozmiarów Jerzy nie
był nawet w stanie docenić. Na drugi dzień stawił się już na pół godziny przed wyznaczonym
- terminem. Na tapczanie leżały trzy ciemne, chude steny. Zygmunt palił papierosa składając
parabelkę. Przywitał Jerzego mrukliwie i jakoś serio. Bąknął tylko coś, że Czarny Olo z
Kolumbem przyjadą samochodem, i powrócił do swoich manipulacji. Za chwilę zaczął
napełniać magazynek. Jerzy przysiadł obok na krześle i wziął ze stołu zapasowy. Z
przyjemnością wtłaczał obły, gładki kształt drobnych naboi w łakomy, lecz dający łagodny,
przyjemny opór wlot magazynka. Położył go przed Zygmuntem z jakimś żalem. Obejrzał się
na steny.
Koścista, ascetycznie chuda struktura żelaznego peema nie miała w sobie eleganckiej urody
parabelki, ale obiecywała rzetelność.
- Prawdomówny rozpylacz - podjął Zygmunt spojrzenie kolegi. - Pobaw się nim, rękę
przyzwyczaisz - zezwolił łaskawie, krzątając się wokół kilku paczek porozstawianych po
kątach pokoju. Gromadził je na tapczanie obok broni. Powoli zaczął w nich obu zwyciężać
młodzieńczy nastrój wycieczki. Samochód prowadzi Antek. Myśl, że jedzie na wyprawę z
całym  czołem dywersyjnej drużyny, połechtała ambicję Jerzego. Chcąc się okazać na
poziomie, nie wypytywał Zygmunta o szczegóły.
Kiedy wiązał paczki zawierające minerskie ładunki i zapalniki, omotywał w worek peemy,
czuł się jak przed laty dopinając plecak na wakacyjną wyprawę.
W pewnej chwili zawstydził się spostrzegając, że stoi w ciepłym pokoju już w płaszczu, z
peemem przewieszonym przez szyję, podczas gdy Zygmunt krząta się spokojnie w rozpiętej
marynarce. Ale okoliczności sprzyjały dziś jego debiutanckiej tremie. Właśnie w momencie
gdy zawstydził się swej gorliwości, usłyszał warkot silnika małej ciężarówki. Mógł wyjrzeć
oknem i spokojnie zapiąć płaszcz.
- Czekają - rzucił do Zygmunta i obracając się w jego stronę - zbaraniał. Szef lewą ręką
chowając pistolet za pasek od spodni prawą przeżegnał się chyłkiem. Przecież to z nim, z
Zygmuntem, wagarowali systematycznie z wszystkich niedzielnych zbiórek, gdy gimnazjum
w karnych szeregach maszerowało do kościoła. To w takich dniach na podmiejskich błoniach
formowało się słynne zgranie lewego łącznika - szkolnej drużyny ze skrzydłem. A ile kpin z
wykwintnego Pana Boga (boga - myślanego małą literą), nieruchawego jak gruby bek w
gimnazjum Batorego.
Ale w tej chwili Jerzy nie miał nawet czasu na zdziwienie. Ruszył ku drzwiom, nieco
przesadnie wyprostowany przez stena, usztywniającego pod przyciasnym na takie okazje
płaszczem, z dwoma paczkami w rękach.
- Dawaj - wychylił się Kolumb spod brezentowej budy. Zrobił ruch, jakby chciał niedbale
rąbnąć wyjętą z rąk Jerzego paczką w kąt wozu, i roześmiał się hałaśliwie na jego
wystraszony gest.
W półmroku napiętej budy było przytulnie i swojsko. Władował się tu jeszcze Czarny Olo,
służbiście ustąpiwszy Zygmuntowi miejsca w szoferce.
27
- Nie siadaj na tym - przestrzegał go Jerzy, gdy wóz szarpnął ruszając z miejsca.
Charakterystyczny przedwieczorny ruch ostatniego grudniowego dnia. Tramwaje obwieszone
ludzmi. W ścisku na pewno żebrzące dzieci akcentują właśnie nową, z okazji Nowego Roku
ułożoną zwrotkę:
Siekiera, motyka, bimber, szklanka,
W nocy nalot, w dzień łapanka,
Siekiera, motyka, piłka, młot,
Wracaj, draniu, wreszcie stąd...
Jerzy zagwizdał popularną nutę. Czarny Olo poprawił się na siedzeniu i jął gmerać po
kieszeniach. Samochód zwolnił na ruchliwym skrzyżowaniu. Widzieli teraz wyraznie twarze
przechodniów. Kobieta w chustce, w ogromnych oczodołach zostało coś do patrzenia, to nie
oczy chyba, ta wypalona nędzą materia bez koloru i blasku. Facet w kapeluszu. Na guziku -
tam, gdzie schodzą się puszyste smugi wydrowego kołnierza - pałęta się mała paczuszka,
noworoczny upominek. Kilku żołnierzy z plecakami. Gardłowo sobie coś tłumaczą. [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • mons45.htw.pl
  • Wątki
    Powered by wordpress | Theme: simpletex | © (...) lepiej tracić niż nigdy nie spotkać.