[ Pobierz całość w formacie PDF ]
kręciliśmy się wśród tej gromadki chorych, sumiennie rozdzielając chininę. Musiałem teraz walczyć na dwa fronty. Jeden przeciwnik, wiatr, spychał nas ku lądowi, drugi w postaci zarazy nacierał na nas od tyłu. Muszę oddać sprawiedliwość moim ludziom, że wśród tych ciężkich warunków zachowywali się wzorowo. Żmudną pracę ustawiania rej wykonywali bez szemrania. Widziałem jednak, że członki ich nie mają sprężystości, i przypatrując się im z pokładu rufy doznawałem przykrego wrażenia, że poruszają się w zatrutej atmosferze. Pan Burns czynił natomiast zadziwiające postępy. Już nie tylko podnosił się na łóżku, ale spuszczał nawet nogi. Kiedy obejmował kolana kościstymi rękami, podobny do żywego szkieletu, wzdychał raz po raz głęboko i niecierpliwie. - Najważniejszą rzeczą - mawiał do mnie przy każdej sposobności - najważniejszą rzeczą, mówię, jest wydostanie się poza 8°20’ szeroko ści geograficznej. Z chwilą gdy ten stopień wyminiemy, wszystko pójdzie inaczej. Z początku śmiałem się z tych jego bredni, jakkolwiek Bóg mi świadkiem, nie było mi wtedy wesoło. Ale w końcu straciłem cierpliwość: - Wiem, wiem! Szerokość geograficzna 8°20’! Tame ś pan pochował swego kapitana. - I dodałem surowo: - Czy nie pora, by już zaniechać tych bredni, panie Burns? Błysnął ku mnie swymi głęboko zapadniętymi oczyma z wyrazem tępego uporu. - Nie dziwiłbym się wcale… zobaczy pan… spłata nam jeszcze piekielnego figla… - mamrotał ledwo dosłyszalnym głosem. Nie mogę powiedzieć, aby te nastroje oddziaływały dodatnio na moje samopoczucie. Zaczynałem słabnąć pod naporem przeciwności, a jednocześnie uczuwałem rodzaj pogardy dla tych objawów wewnętrznej rozterki. Wmawiałem w siebie butnie, że na to, aby zachwiać siłą mego ducha, trzeba by niepowodzeń zupełnie innej miary! Nie przeczuwałem, jak rychło moja odporność miała być wystawiona na próbę, ani z której strony groziło mi niebezpieczeństwo. Miałem, niestety, przekonać się o tym już na drugi dzień. Słońce wyszło w pełnym blasku spoza południowego zbocza wyspy Koh - ring, która wlokła się za nami tak nieodstępnie jak eskorta za więźniem. Widok jej przejmował mnie niewysłowioną nienawiścią. Noc zeszła nam na ustawianiu rej, jakkolwiek podmuchy wiatru, które pragnęliśmy wyzyskać, istniały bodaj tylko w naszej wyobraźni. Dopiero o wschodzie słońca zerwał się niczym nie wytłumaczony stały wiatr, który dmuchał nam w twarz przez całą godzinę. Ten rodzaj wiatru nie licował ani z porą roku, ani z wyglądem nieba - przeczył zaś wszystkim obserwacjom, jakie doświadczeni marynarze kiedykolwiek notowali w swych zapiskach. Tylko złą wolą można było wytłumaczyć to zjawisko. Gdybyśmy odbywali przejażdżkę dla przyjemności, rozkoszny wydałby się nam ten powiew, od którego w mgnieniu oka roziskrzyło się morze i który wreszcie wprawił statek w ruch orzeźwiając przy tym zastygłe powietrze. Dla nas jednak był fatalny, zbił nas bowiem z drogi, oddalając od właściwego kursu. I oto nagle, jak by uprzykrzywszy sobie niemądry żart, wiatr ucichł w przeciągu niespełna pięciu minut. Dziób statku wykręcił się w stronę przechyłu i zastygł w tej postawie, a uciszone morze przybrało dawny połysk wygładzonej stali. Zeszedłem w głąb statku, nie tyle w zamiarze udania się na spoczynek, ile po prostu dlatego, że nie mogłem znieść dłużej widoku morza. Niestrudzony Ransome krzątał się przy kredensie. Wedle ustalonego zwyczaju zdawał mi co rano raport ze stanu zdrowotnego załogi. Powitał mnie swym miłym, pogodnym spojrzeniem. W pierwszej chwili nie dostrzegłem ani cienia troski na mądrym jego czole. - Mamy dziś wielu chorych, panie kapitanie - oznajmił mi spokojnie. - Co? Wszyscy gorączkują? - Położyło się właściwie dwóch, ale… - Ostatnia noc ich dobiła. Mocowaliśmy się z żaglami do samego rana. - Słyszałem, panie kapitanie. Bardzo mi się chciała wyjść na pokład i pomóc, ale jak pan wie… - Wiem, wiem. Mowy o tym nie ma. Ale słuchajcie. Zauważyłem, że marynarze wylegują się w nocy na pokładzie. To bardzo niezdrowo. Ransome przyznał mi słuszność. Ale jakże temu przeciwdziałać? Trudno mieć za złe ludziom, że chcą zaczerpnąć trochę powietrza. Nie są przecież dziećmi. On oczywiście wie dobrze, że nie należy tego czynić… Ransome był człowiekiem wyjątkowo rozważnym. Na ogół i reszta załogi zachowywała się rozsądnie. Ostatnie dni były jednak piekielnie gorące, żyliśmy w istnym piecu ognistym. Najpierwotniejszy instynkt, głuchy na wszelkie przestrogi, kazał udręczonym ludziom szukać chwilowej ulgi w pozornym chłodzie nocy, przy świetle gwiazd migocących poprzez ciężkie powietrze przesycone rosą. Większość marynarzy była przy tym tak osłabiona, że każdy manewr wymagał zmobilizowania wszystkich ludzi zdolnych jeszcze do wysiłku. Nie! Upominanie nie prowadziło do niczego. Pozostawała jedynie chinina. Całą moją nadzieję złożyłem w tym cudownym leku. Miał on, w mym mniemaniu, ocalić statek i załogę, odżegnać złe uroki, ba! uniezależnić nas nawet od pogody i wynagrodzić stracony czas. Wierzyłem, że chinina, jak czarodziejska jakaś mikstura usuwająca wszystkie niemoce, uchroni mój pierwszy statek w czasie pierwszej przeprawy od grożących mu niebezpieczeństw: zarazy i morskiej ciszy. Toteż patrzyłem na nią jak na skarb droższy od złota, aczkolwiek dostępniejszy - wiadomo bowiem, że złota nigdzie nie ma pod dostatkiem, my zaś posiadaliśmy zapas chininy zupełnie wystarczający na nasze potrzeby. Poszedłem do apteki z zamiarem przygotowania dawek dla moich chorych. Ruchem człowieka, który sięga po niezawodne panaceum, wyciągnąłem rękę po nowy, nie napoczęty słój, gdy nagle, rozwijając go z papieru, dostrzegłem, że papierowa osłonka nie jest zaklejona… [ Pobierz całość w formacie PDF ] |