[ Pobierz całość w formacie PDF ]
bezzwłocznie odesłany do domu, obowiązywała bowiem zasada niewystawiania na ryzyko ludzi, którzy mieli styczność z podziemiem. Pilotem, który zginął w tym samolocie, był blondyn z północnej części stanu Nowy Jork, niejaki James Burrhus; jego też znałem z kilku wspólnie zaliczonych lotów. Drugim pilotem był młodszy chłopak, Alvin Yellon, świeżo przybyły ze Stanów, a dowiedziałem się o nim czegoś więcej po pięćdziesięciu latach, kiedy jego brat zapytał mnie listownie, czy opisana w mojej książce misja nie jest przypadkiem tą, w której poniósł śmierć jego brat. To była ta misja. Wszystko to było o wiele bardziej niebezpieczne, uświadamiam sobie teraz, niż byłem skłonny sądzić wtedy i potem. Czytałem gdzieś, że żołnierze sił powietrznych stanowili więcej niż dziesięć procent z trzystu tysięcy Amerykanów poległych w drugiej wojnie światowej. A dla tych, którzy walczyli na lądzie na froncie zachodnim, święta Bożego Narodzenia były jeszcze zimniejsze i zgubniejsze. Pamiętam, że oglądałem w Star and Stripes , oficjalnej gazecie wojskowej, fotografie opatulonych Amerykanów prowadzących desperacki zimowy bój i brnących na oślep przez zaspy śniegu wyższe od nich samych. Wyglądali jak cudzoziemcy walczący w jakiejś innej, odległej wojnie. Ich wojna rzeczywiście była inna. W wyniku popełnionych równolegle kolosalnych pomyłek naczelnego dowództwa aliantów i naczelnego dowództwa niemieckiego, pomyłek, które historycznie rzecz biorąc stanowią nieodłączną cechę każdego naczelnego dowództwa, w święta Bożego Narodzenia nastąpiła seria katastrof, które zwykliśmy nazywać kontrofensywą w Ardenach. Nasi generałowie uważali, że Niemcy nie są w stanie zaatakować i nie zaatakują na wysokości Lasu Ardeńskiego, i obsadzili ten odcinek słabymi i niedoświadczonymi oddziałami; Niemcy uważali, że mogą naprawdę przełamać linię frontu, a jeśli to zrobią, bieg wojny może zmienić się w znaczącym stopniu na ich korzyść. Obie strony myliły się. Niemcy zdołali się przebić. Ale bieg wojny w najbardziej znaczącym stopniu zmienił się, nie mam co do tego wątpliwości, wyłącznie dla tysięcy ludzi po obu stronach, którzy zostali zabici, ranni lub wzięci do niewoli w tej zbrodniczej awanturze rozpętanej przez agresywnych Niemców oraz niefrasobliwych Amerykanów. Mój przyjaciel z Coney Island, George Mandel, został wówczas postrzelony w głowę przez snajpera (pocisk przebił hełm, ale nie dostał się zbyt głęboko), a mój obecny przyjaciel i mimowolny literacki rywal, Kurt Vonnegut, należał do tych, których wzięto do niewoli. Oficerowie na górze wiedzą oczywiście zawsze o wiele więcej od tych, którymi dowodzą na dole, ale dopóki nie jest już po wszystkim, nigdy nie sposób osądzić, czy wiedzieli dosyć. Choć służba bojowa w siłach powietrznych nie była aż taką ciepłą synekurą, jak sądzą poniektórzy, prócz porządnego jedzenia, zamkniętych latryn i ogrzewania w namiotach korzystaliśmy przynajmniej z jednego cennego przywileju, o którym przed wojną wietnamską amerykańskie siły lądowe mogły tylko marzyć: określonego czasu służby, po którym byliśmy wycofywani na tyły i wysyłani do domu. Zastanawiałem się często, czy w szeregach naszej piechoty udałoby się znalezć wielu, którzy wylądowali na brzegu Normandii, a potem przetrwali jedenaście miesięcy do maja i końca wojny z Niemcami, nie dając się zabić, ranić ani wziąć do niewoli. Nie zdziwiłbym się, gdyby okazało się, że nie ma ani jednej takiej osoby. Wśród kilku moich ostatnich misji była jedna, szczególnie teatralna, z której jestem dumny jako żołnierz i jako cywil, jako cywil, ponieważ udowodniłem, że jestem oficerem cieszącym się autorytetem i posłuchem. Tego ranka otrzymaliśmy pilne zadanie. Miejscem docelowym był duży włoski port La Spezia. Mieliśmy zbombardować włoski krążownik, który według naszych informacji Niemcy zamierzali odholować od nabrzeża i zatopić w głębokim kanale portowym, aby uniemożliwić korzystanie z niego zbliżającym się, prącym stale na północ siłom alianckim. Z ulgą dowiedziałem się, że przydzielono mnie do jednego z samolotów stanowiących grupę maskującą. Grupa maskująca składała się z trzech samolotów, które naprowadzały całą resztę nad cel, i których tylni strzelcy wyrzucali z bocznych otworów strzelniczych skrawki folii aluminiowej, aby zmylić radary kierujące ogniem nieprzyjacielskiej artylerii przeciwlotniczej. Nie mieliśmy na pokładzie [ Pobierz całość w formacie PDF ] |